środa, 17 maja 2017

Teresa


Dobrze mieć prawdziwych przyjaciół...
W zeszłym roku we wspomnienie Karolinki (18 XI) poprosiłam ją, żeby w tym szczególnym dniu wymodliła jakieś łaski. Zostałam dosłownie zasypana darami - między innymi propozycją napisania książki o mojej kolejnej przyjaciółce, Teresie. Pozycja ukazała się wczoraj, we wspomnienie innego bliskiego świętego - Andrzeja Boboli. Jakie to niebo jest realne :)
Teresa jest genialna. Zakochana w Bogu, ufająca Opatrzności (co nie znaczy, że czasem jej ręce nie opadają), z cudownym poczuciem humoru (zwłaszcza wobec siebie samej), bardzo mądra jeśli chodzi o taką zwykłą, ludzką formację chrześcijanina (w końcu nie na darmo jest Doktorem Kościoła). 
Redaktor z wydawnictwa, która czytała tę książkę, stwierdziła, że miała różne pytania do Pana i Teresa jej na wszystkie odpowiedziała. Tedy... czytajcie!

Wierny bowiem przyjaciel potężną obroną,
kto go znalazł, skarb znalazł.
Za wiernego przyjaciela nie ma odpłaty
ani równej wagi za wielką jego wartość.
Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia;
znajdą go bojący się Pana.
Syr 6,14-16

wtorek, 16 maja 2017

Andrzej


Święty Andrzej Bobola słynął z porywczego charakteru. Może dlatego nigdy nie zagrzał długo miejsca w jednym domu zakonnym? Nie przeszkadzało mu to jednak z mocą głosić Ewangelii. Ta działalność apostolska nie mogła się podobać - jak wiemy, zginął w okrutnych mękach. Potem doprowadzał do szału bolszewików - wystawili jego ciało jako eksponat na wystawie, co poskutkowało... licznymi nawróceniami. W Strachocinie budził proboszczów w nocy, ściągając z nich kołdrę - ostatecznie jednak ks. Józef Niżnik domyślił się, co to za święty domaga się publicznego kultu. A wstawiennikiem jest niezwykłym.
Brat koleżanki ma na imię Andrzej. Miał około 10 lat, kiedy został potrącony przez samochód. Świadkowie mówią, że wyglądało to niebezpiecznie, ale chłopakowi nic się nie stało. Rzecz się działa na ul. Boboli. 
Na zeszłorocznej nadmorskiej trafiłyśmy w kilka dziewczyn na nocleg do pewnej pani, prowadzącej pensjonat. Byłyśmy w szóstkę nieźle przeziębione, a to było akurat blisko kościoła, więc nie musiałybyśmy na drugi dzień szukać nowego miejsca... ale zachowanie naszej gospodyni było co najmniej dziwne. Spróbujcie wyobrazić sobie leciwą artystkę przyodzianą w coś w rodzaju futra na koszuli nocnej, której w dodatku wszystko przeszkadza. Tymczasem jedna z nas - Ania - była tak przeziębiona, że powinna zostać w łóżku, a nie wychodzić na ewangelizację. Czy nasza gospodyni się zgodzi? O dziwo, wyraziła zgodę, ale zaraz potem apodyktycznym tonem zażądała, abyśmy poszły za nią w głąb mieszkania. Tymczasem rano zawsze mamy czas na modlitwę osobistą (adoracja w kościele) - potem zwyczajnie nie ma na to czasu. A jak ewangelizować bez kontaktu z Panem? Zastanawiałam się, czy to nie jest po prostu zakłócanie naszego czasu. 
Pani tymczasem wprowadziła nas do małego pokoju i pokazała nam namalowany portret swojego synka - Andrzeja - który wiele lat wcześniej zginął w wypadku. Opowiadała o nim jakiś czas, w końcu jednak nas puściła. Okazało się, że adoracja zaczęła się później. Wchodząc do kościoła, zauważyłam w kruchcie obrazki ze... św. Andrzejem Bobolą. Kościół był franciszkański, w prezbiterium malunki świętych franciszkanów. Co tam robił święty jezuita? 
Kiedy wróciłyśmy wieczorem, nasza gospodyni była zupełnie odmieniona. Potrzebowała modlitwy, pogadania z Anią (notabene okazało się, że obie fascynują się historią sztuki), pomatkowania komuś - więc święty Andrzej to załatwił (choć, jak to on, z początku trochę denerwująco).

Dla niego najważniejsza była ludzka dusza. Dla niej oddałby wszystko. Gdy napotkał zagubioną duszę, tracił poczucie czasu i miarę ofiary. Aby ją uratować, kładł wszystko na jedną szalę.
ks. Józef Niżnik

środa, 3 maja 2017

Konkretnie


Zaczęło się od przeczytanego kiedyś fragmentu wspomnień prof. Lanckorońskiej o wyjeździe szaleńca Bożego, ks. Tadeusza Fedorowicza, razem z Polakami wywożonymi na Syberię. Myślałam sobie, że kiedyś tę książkę przeczytam... aż w końcu doszłam do wniosku, że długi weekend się zbliża, a książka na pewno do zdobycia. Zdobyłam - i polecam.
Autorka opisuje oblężenie Lwowa, pomoc udzielaną rannym w Krakowie i więźniom na Kresach, wreszcie własne uwięzienie w Stanisławowie, Berlinie i Ravensbruck. Pisze o trudnych losach przyjaciół, drobiazgowo opisuje dramat mieszkańców małych miejscowości, znajdujących się pod okupacją (Komarna, Stanisławowa, Pińczowa, Piotrkowa...), walczy o to, aby na jaw wyszła prawda o zamordowaniu profesorów ze Lwowa, inteligencji stanisławowskiej i doświadczeniach na kobietach w Ravensbruck. A jednocześnie nie brakuje jej inteligencji i humoru:
"Pawłyszeńko mi oświadczył: "Ja was budu aresztowaty". "Teraz nie mam czasu" - odpowiedziałam z godnością i powagą. - "Muszę iść na uniwersytet". Zapytał wtedy, już znacznie ciszej, kiedy będę wolna; umówiliśmy się na trzecią po południu. Oczywiście nie stawiłam się na to spotkanie, stawili się natomiast trzej bracia Andzi [we Lwowie wraz z autorką zamieszkała jej służąca z majątku w Komarnie], chłopi z naszych stron, obecnie robotnicy lwowscy. Pawłyszeńko na widok tych trzech budrysów podobno zbladł, a oni mu oświadczyli krótko i węzłowato, że jeśli ich siostrze włos z głowy spadnie, to on będzie miał z nimi do czynienia".
Daje to, co ma: póki może, wykłada na uniwersytecie, opiekuje się chorymi, organizuje dokarmianie więźniów, w obozie daje tajne nauczanie na temat historii sztuki, aresztowanym Greczynkom recytuje Homera i Tukidydesa (w oryginale! zresztą mówi biegle w kilku językach), chroni chore więźniarki. Uważa, że nazwisko do czegoś zobowiązuje. Jej humanistyczne wykształcenie przydaje się zresztą nieraz jej samej - zamknięta na siedem dni w ciemnicy, stara się sobie przypominać i wyobrażać... galerie sztuki. 
Wobec wszechogarniającego cierpienia - dotykającego nie tylko nią, ale i bliskich - ta silna kobieta czuje się nieraz bezradna. W więzieniu dostaje silnego uczulenia (nie płacze, więc organizm w inny sposób radzi sobie ze stresem). Zwierza się, że trudno jej mówić fragment Modlitwy Pańskiej: "jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Czy ma oszukiwać Boga? A jednak - choć we wspomnieniach nie mówi zbyt wiele o swojej wierze - widać w niej siłę wynikającą z zaufania Stwórcy. Kiedy pewna Rosjanka, ateistka, w obozie w Ravensbruck pyta ją o wiarę, odpowiada: "Tak, jestem wierząca. Nie zawsze nią byłam, ale teraz już nią jestem od wielu lat i jestem bardzo szczęśliwa". 
W pewnym momencie Lanckorońska staje oko w oko ze śmiercią, jednak w sercu ma pewność, że jeszcze nie czas, że Bóg jeszcze nie chce jej u siebie. Rzeczywiście, dożyje 104 lat życia. Po uwolnieniu z Ravensbruck nie będzie mogła wrócić do kraju, ale zawsze będzie wspierać rozwój polskiej kultury i nauki. Kilka lat przed śmiercią otrzymuje pytanie od miesięcznika "Znak", które redakcja wysłała do wielu wybitnych postaci kultury polskiej: "Czym jest polskość?". Odpowiada w charakterystycznym dla siebie stylu: "Polskością jest dla mnie świadomość przynależności do narodu polskiego. Uważam, że należy dać możliwie konkretne dowody tej świadomości, natomiast nie rozumiem potrzeby jej analizy".

Karolina Lanckorońska, Wspomnienia wojenne, znak, Kraków 2001.