niedziela, 29 września 2013

A ja rosnę i rosnę...

W zeszłym tygodniu byłam na II Ogólnopolskim Kongresie Nowej Ewangelizacji. Miał miejsce w największej parafii Warszawy. Nie będę pewnie oryginalna, gdy napiszę, że było fantastycznie - mimo masakrycznego przeziębienia, półgodzinnych wędrówek tam i z powrotem kilka razy dziennie (od kościoła do stołówki albo na warsztaty) i tego, że wyjeżdżając do Warszawy znałam tylko troje uczestników na 700 (i to w dodatku z innych miejscowości) i na początku czułam się trochę samotna. Ale rekolekcje, prowadzone przez bpa Rysia, a potem sobotnie wyjście ewangelizacyjne i doświadczenie tego, że Bóg jest naprawdę wszechmocny... coś pięknego! Teraz czeka mnie napisanie artykułu o tym wydarzeniu, a to już nie jest takie łatwe :).
Książka Wzrastanie Kościoła to jedna z nowości wydawniczych, przygotowanych na kongres. Może zaskoczyć, bo mówi głównie o wzrastaniu w kościołach protestanckich (które jednak mają inną teologię Kościoła) i o tym, jak korzystać z... teorii zarządzania w trosce o rozwój wspólnoty. A jednak - jak pisze we wstępie bp Grzegorz Ryś - także katolik może w niej znaleźć coś dla siebie. Przede wszystkim przypomnienie, że wolą Boga nie jest kurczenie się parafii czy przerabianie wspólnot na towarzystwa wzajemnej adoracji. Na mocy chrztu każdy chrześcijanin jest wezwany do tego, aby opowiadać o Bogu, który za niego umarł i zmartwychwstał. Ważne jest nie tylko zaangażowanie pasterza (jak cudownie, gdy kapłan nie tylko wpada na spotkania wspólnoty, ale można na niego liczyć jako na spowiednika, kierownika duchowego, wstawiennika...), ale i świeckich, z którymi należy dzielić się odpowiedzialnością, rozpoznając ich naturalne zdolności oraz charyzmaty. Oczywiście - nikt nie ewangelizuje sam - bez formacji może się to skończyć zniechęceniem albo, co gorsza, zdziwaczeniem. Trzeba powiedzieć stop anonimowości w Kościele - kościoły protestanckie stosują system małych grup parafialnych (takie komórki zresztą z powodzeniem wdrożył w swojej parafii już wiele lat temu katolicki ksiądz, Pigi Perini), w kościele katolickim w wielu parafiach są różne wspólnoty, z których bogactwa wstyd byłoby nie skorzystać (wartość tego ogromnego daru widać było zresztą w sobotę, gdy różne grupy parafialne - do których dołączali uczestnicy kongresu - ewangelizowały w różnych punktach na terenie ogromnej parafii). Lektura wreszcie przypomina o tym, jak ważne jest przekonanie o własnej misji, celowości tego, co się robi. Aby nie wpaść w rutynę, warto marzyć, warto snuć wizję tego, jak dana wspólnota czy parafia ma się rozwijać - a w niej także konkretny człowiek z jego pragnieniami, trudnościami, wiedzą i zdolnościami. Warto słuchać innych i unikać zapędów sekciarskich. No i przede wszystkim - modlić się, bo bez rozmowy z Bogiem możemy się tylko zafiksować na naszych planach, a i tak nic mądrego nie uradzimy.

Pierre-Alain Giffard, Wzrastanie Kościoła, Wyd. Przystanek Jezus, Gubin 2013.

wtorek, 17 września 2013

Jesteś w dobrych rękach

Pisałam, że ostatni raz czytałam tę książkę jakieś dziesięć lat temu - i tylko trochę się pomyliłam. Nie zawsze jest dobry czas, żeby czytać takie książki. Pamiętam, jak przyjaciele się wtedy nią ekscytowali - a mnie to trochę denerwowało. O pewnych rzeczach, o których pisze ojciec, już wtedy wiedziałam. Na przykład o tym, że Bóg był (i jest) blisko człowieka cierpiącego - ponieważ Jezus przez całe Swoje ludzkie życie doświadczał tego cierpienia, którego i my doświadczamy - opuszczenia, niezrozumienia, samotności, wyśmiania, ubóstwa, braku własnego domu, lęku. Nawet nie mogę powiedzieć, że nie wie, co to jest zwichnięcie stawów biodrowych - bo znawcy mówią, że na Całunie Turyńskim widać, że kiedy krzyżowano Mu nogi, wywichnięto je. A przecież człowiek w cierpieniu niekoniecznie potrzebuje dobrych rad, ale tego, żeby był przy nim ktoś, kto go słucha i rozumie.
Ale teraz uderzyło mnie coś zupełnie innego - pytanie stawiane zresztą w kilku podrozdziałach - kto lub co jest tak naprawdę moim bogiem i jakie dekalogi wyznaję? Ile razy łapiemy się na tym, że bardziej wierzymy ludziom niż Bogu (por. Dz 5,29)? Niektóre dekalogi są pełne manipulacji (słynne "ty zawsze... ty nigdy", "jeśli mnie opuścisz, to...", "bo ty nie doceniasz, co dla ciebie robię...", "nikt nie jest tak pełen poświęcenia jak ja"), inne - odbierają odbierają poczucie wartości i godności ("nic mi się nie uda", "nie mam dla kogo żyć", "ty tak naprawdę nie chcesz, dlatego nic ci się nie udaje", "najważniejsze w życiu to być kimś i czegoś dokonać", "ludzie się ze mną męczą", "musisz mieć sylwetkę, musisz być piękny, bo inaczej nikt na ciebie nie spojrzy", "na pewno stanie się tak jak było", "nie możesz popełniać pomyłek", "nie będziesz samego siebie kochał ani sobie wybaczał", "będziesz obwiniał bliźniego swego jak siebie samego"). Często zamiast wierzyć Słowu Bożemu - wierzymy fałszywym dekalogom, wymyślonym przez nas samych, przez drugiego człowieka albo podrzuconych przez złego. W tym momencie drugi człowiek i zasłużenie sobie na jego miłość, akceptację albo też nasze wewnętrzne pochylenie, niezadowolenie, smutek stają się najważniejsze, stają się... bogiem.
Ojciec Pelanowski, rozważając ewangeliczną opowieść o kobiecie pochylonej przez 18 lat (Łk 13, 10-17), prowadzi czytelnika ku uzdrowieniu wewnętrznemu. Przytaczając wiele przykładów biblijnych wskazuje, jak istotne jest nieustanne rozważanie Słowa Bożego... wręcz przeżuwanie go. Jak się coś długo przeżuwa, to lepiej się trawi, ale ważne jest to, co w naszych ustach jest przeżuwane! Wyszukaj sobie Słowo Boga, choćby jedno, które będzie dla ciebie nowym pokarmem, nowym przykazaniem. (...) Strać słowa ludzkie, a "kup" sobie Słowo Boga. Przypomina, że przed Bogiem można wreszcie zdjąć maskę osoby idealnej, przyznać się do własnej niemocy, bezsilności i... dostać się w dobre ręce. W rękach Jezusa wszystko staje się proste - wyprostowane, a więc łatwe do zniesienia. Nie jest łatwo znosić siebie. Bóg zaś pragnął znieść nas i zanieść nas aż do nieba z radością.

o. Augustyn Pelanowski OSPPE, Wolni od niemocy, Wydawnictwo Pomoc, Częstochowa 2004.

sobota, 14 września 2013

Będziesz Biblię nieustannie czytał...

Gdzieś na strychu u moich rodziców leży bardzo zniszczona książka. Pożółkłe karty, staromodne ryciny. Zaczytywaliśmy się w niej z bratem, to nasza ulubiona lektura z dzieciństwa. Nazywa się "Historia święta" i jest podręcznikiem do religii... właściwie nie wiem, czy wujka, czy dziadka. Brat lubił przypowieści, a mnie, jak typową kobietę, zachwycały relacje: to, że Abraham, Mojżesz czy Eliasz rozmawiali z Bogiem jak z przyjacielem, to, że młody Tobiasz, przeżył niezwykłą przygodę z wraz z archaniołem Rafałem, to, że jego przyszła żona, Sara, była tak szczera przed Bogiem, to, że Józef był w stanie przebaczyć braciom, którzy tak bardzo go skrzywdzili...
Potem przez wiele lat do niej nie sięgałam - a tym bardziej do Pisma Świętego. Pod koniec liceum miałam przyjemność (sic!) przeczytać opracowania biblijne prof. Anny Świderkówny. Próbowałam też zacząć czytać Biblię od początku, ale utknęłam na Księdze Liczb. W tym roku po lipcowych rekolekcjach znów zachciało mi się przeczytać całe Pismo Święte. Codziennie chociaż jeden podrozdział. Przede mną Księga Kronik i wyliczanka, kto był czyim synem... Mam kolegę, który przeczytał cały Stary Testament i dwa razy Nowy, i to w dodatku w tym nowym tłumaczeniu paulistów (to wydanie ma świetne przypisy, ale tłumaczenia nie trawię. Chociaż niektórym ono odpowiada). Oczywiście nie chodzi o jakiekolwiek porównywanie się, ale delektowanie się Słowem, tą przyjaźnią, zachętą do zaufania mimo przeciwności. Pismo Święte pokazuje miłość i wielkość Boga, ale też ludzką słabość, moją słabość. Nieraz zachowuję się jak pewien żołnierz z 2 Księgi Królewskiej, który w obliczu długotrwałej klęski głodu nie mógł uwierzyć, że Bóg może w jednej chwili zmienić tę sytuację. Nieraz jak Eliasz mam po prostu dość i najchętniej schowałabym się w jakiejś dziupli. Nieraz nakręcam się w lęku przed czymś zupełnie jak Abraham (poczytajcie, co robił w Egipcie).
W sumie aż dziwne, że nie zaczęłam pisania bloga od tej książki... a właściwie Księgi. Ale ona jest jedyna w swoim rodzaju.
Roman Brandstaetter tak zapisał testament swojego dziadka: Będziesz Biblię nieustannie czytał (...). Nigdy się z nią nie rozstaniesz. A gdy zestarzejesz się, dojdziesz do przekonania, że wszystkie książki, jakie przeczytałeś w życiu, są tylko nieudolnym komentarzem do tej jedynej Księgi.

wtorek, 10 września 2013

Wpadam z wynikami


Trochę zwlekałam z ogłoszeniem wyników, bo myślałam, że karteczkę z nickiem zwycięzcy wybierze pewien przystojny młodzian w wieku 11 miesięcy, do którego we wrześniu biegam - ale że będę u niego dopiero w środę, więc musiałam sięgnąć po wyższą technikę. No i jest...
...czyli Barbara Wójcik z bloga Pięć pór roku. Gratuluję, Basiu, i poproszę cię o adres wysyłki. Wszystkim miłym uczestniczkom dziękuję za udział i nowe propozycje lektur :).


sobota, 7 września 2013

W przelocie

Nie to, że nic we wrześniu nie przeczytałam - dorwałam książkę, którą ostatni raz miałam w ręku jakieś dziesięć lat temu, i bardzo do mnie przemawia. I to zupełnie inaczej, niż wtedy. Dlatego wolę się delektować.
W dodatku od sióstr karmelitanek dostałam... stosik:


O Edycie Stein, św. Janie od Krzyża, bł. Elżbiecie od Trójcy Świętej. A jeszcze przecież trzeba będzie przeczytać książki, które zaproponowałyście w candy :). Prócz tego robię różne rzeczy, które wkrótce zamieszczę na drugim blogu (naliczyłam 5 zaczętych rzeczy, wkrótce dojdzie szósta). W tygodniu biegam do pewnego uroczego maluszka. W pracy urwanie głowy (ale bardzo przyjemne). No i kiedy tu czytać, kiedy? Chyba że jak znajoma, którą ostatnio widziałam w tramwaju: w jednym ręku siatka z zakupami, w drugim książka. Pięknie wyglądała. Żywa reklama czytelnictwa :)