piątek, 23 sierpnia 2013

Zakazuje się zrzędzić

Rodzina nie zawsze wygląda tak, jak na świątecznej reklamie kawy - przekonują Gajdowie. Czasem trzeba postawić granice. Czasem trzeba przestać się kręcić po orbicie dziecka i pozwolić mu doświadczyć konsekwencji własnych wyborów (a tym samym dorosnąć). Czasem trzeba pozwolić dorosnąć sobie samemu i zamiast nieustannie zrzędzić i kontrolować - towarzyszyć, zwłaszcza nastolatkowi.
Książka, pisana w dowcipnym tonie, z przejrzystą szatą graficzną, zawiera także ćwiczenia dla rodziców. Gajdowie nie stronią od autoironii - w końcu nie dość, że są rodzicami, to jeszcze terapeutami. Czytało się ją dobrze (wystarczył mi jeden wieczór, ale ja jestem specyficzna), ale dwie rzeczy zwróciły moją uwagę.
Pierwsza całkiem pozytywnie: otóż autorzy przypominają, żeby traktować dzieci indywidualnie, że sprawiedliwie nie znaczy równo, proponują też, aby dać dziecku czas, który może spędzić tylko z rodzicem - może to być na przykład wspólne wykonywanie jakiejś pracy. Ucieszyłam się, że kiedyś na wsi (a może i w mieście też, w rodzinach rzemieślniczych) było to naturalne, intuicyjne - chłopiec szedł z tatą rąbać drzewo, dziewczynka wyżywała się z mamą w kuchni. I w ten właśnie sposób dzieci miały rodzica "tylko dla siebie", bo jak tu nie rozmawiać czy nie śpiewać przy wspólnej pracy? Chyba że jest jakiś problem w komunikacji (ale tu właśnie Gajdowie przypominają: "nie zrzędzić!").
I druga rzecz, kiedy autorzy opowiadają o przekazywaniu dzieciom wiary. Oczywiście, niezbędna jest spójność między wyznawaną wiarą a życiem rodzica. Ważna jest także równowaga między zaangażowaniem rodziców w różne działania w Kościele a ich obecnością w domu. Ale mam wrażenie, że kiedy Gajdowie podają różne stwierdzenia, jakie może wygłosić zbuntowany nastolatek oraz hipotetyczne poprawne odpowiedzi rodziców, lekko teoretyzują. Zwłaszcza kiedy próbują opisać scenę, gdy dziecko wygłasza do swoich wierzących rodziców stwierdzenie, że podoba mu się buddyzm i wszystkie religie są sobie równe. Moim zdaniem odpowiedź, jaką proponują autorzy, jest być może poprawna z punktu widzenia psychologii, ale chyba nigdy nie zastosowana (poza tym dzieci Gajdów są wierzące... nawet jeśli przez jakiś czas przeżywały bunt wobec wspólnej rodzinnej modlitwy). Zresztą, czy zadaniem chrześcijańskiego rodzica jest tylko bycie miłym dla dziecka, czy jednak także troska o jego zbawienie? Nawet jeśli z wiekiem poszerza się przestrzeń wolności i zaufania?

Monika i Marcin Gajdowie, Rodzice w akcji. Jak przekazywać dzieciom wartości, Edycja św. Pawła, Częstochowa 2010.

środa, 21 sierpnia 2013

Wszystkie ciocie nasze są

Ostatnio koleżanka wymyśliła hasło: "Wszystkie ciocie nasze są". Jak wiadomo, we wspólnotach są małżeństwa, a więc i dzieci. Ale są także ciocie, które nie mają mężów ani dzieci i z dziką rozkoszą zajmą się jakimś łobuziakiem (albo i całą gromadką). Jeden z naszych wspólnotowych rojbrów modli się własnie za swoją ulubioną ciocię, żeby miała dobrego męża i gromadkę dzieci. Hm, chyba powinna zacząć szykować posag, w końcu modlitwy dzieci są niezwykle skuteczne.
Maria Wantowska - zwana ciocią Lilą - nie założyła rodziny, ale w jej przypadku było to wolą Bożą. Początkowa niezgoda przerodziła się w radość powołania. Przyjaciółka Marii Okońskiej, jedna z Ósemek (świeckich współpracownic Prymasa Tysiąclecia), duchowa córka kardynała Wyszyńskiego, błyskotliwy pracownik Instytutu Badań Literackich. Mogła zrobić niezwykłą karierę naukową, ale w pewnym momencie postanowiła poświęcić się jednej rzeczy - apostolatowi w ruchu "Rodzina Rodzin", za który od wielu już lat była odpowiedzialna. Apostolatowi, który w jej przypadku oznaczał przede wszystkim matkowanie.
Wspomnienia, które Piotr Kordyasz zebrał o "kochanej cioci Lili", miejscami są nierówne. Jedne bardzo konkretne (np. świadectwo Wandy z domu dziecka czy całych pokoleń rodzin, wychowywanych blisko wspólnoty), inne ogólne, może nawet zanadto hagiograficzne. Wyłania się z nich jednak portret kobiety pełnej ciepła, miłości, troski o innych, gotowej w każdej chwili służyć rozmową (nawet do późna w nocy), gościną (choć mieszkanie, które zajmowała z matką, składało się tylko z pokoju i kuchni), a przede wszystkim modlitwą i cierpieniem (młodziutkiej Lili zniszczono zdrowie w sowieckim karcerze). Jako odpowiedzialna za wspólnotę troszczyła się nie tylko o formację, ale i o... letnie wyjazdy dla młodzieży czy podręczniki dla dzieci z rodzin wielodzietnych. Wychowywała zarówno do powołania kapłańskiego, jak i do życia w rodzinie. Bardzo skromna, w jednym z notatników, zawierającym adresy potrzebujących osób, zapisała słowa wzięte z jakiejś baśni czy opowiadania, które właściwie charakteryzują jej życie: "Całe moje zadanie: dawanie, dawanie, dawanie...".

Piotr Kordyasz, Obecność. Wspomnienia o Cioci Lili, dr Marii Wantowskiej, ZEBB, Warszawa 2002.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Gdy się spadło z chmur

Zastanawiałam się, czy opisywać tutaj tę książkę. Dla osób, które wychowały się na Pulikowskim czy Półtawskiej, może być miejscami wulgarna (w zamyśle autorki pewnie miało być żartobliwie...). Madeleine Lowe pisze z perspektywy osoby niewierzącej (choć osoby wierzące szanuje), po różnych przejściach. W dowcipnym tonie wskazuje, jakich osobników szanująca się dziewczyna powinna unikać, bo na pewno ten typ żab nie zamieni się w księcia: wszelkie osoby niedojrzałe, nieuczciwe, uzależnione od... mamusi, kontroli, środków odurzających i nowych związków, nie lubiące dzieci, pozwalające sobą pomiatać lub też niedostępne emocjonalnie. Autorka do tej grupy zalicza także osoby w depresji (nie ma w tym ich winy, ale dziewczyna musi mieć w tym wypadku dużo cierpliwości, mądrości i siły). Istotne jest, aby zastanowić się, dlaczego kobiety szukają akurat takich typów? Co wyniosły ze swoich rodzin? Jak wyglądała pierwsza - może licealna - miłość? Lowe zachęca, aby odpocząć, odetchnąć, nie szukać na siłę, dać sobie czas na przemyślenia, uczyć się z dobrych źródeł (telenowelom mówimy stanowcze "nie"), a następnie skierować uwagę na odpowiednich mężczyzn. Co cechuje księcia? To osoba, która potrafi kochać (i ma wyrazić się to w działaniu!), pracowita (nie mylić z pracoholikami), zaangażowana, uczciwa i pełna szacunku. A żeby książę i księżniczka żyli długo i szczęśliwie, potrzeba dużo, dużo pracy (zajrzyjcie przy okazji na fantastyczny blog Żony).
Z jednej strony autorka ma sporo racji, chociaż pisze z perspektywy czysto ludzkiej. Ale z drugiej, hm... wszelkie poradniki zawsze mnie rozśmieszały. W życiu rzadko cokolwiek dzieje się według scenariusza. Choćby człowiek nie wiem jak się starał, nie wszystko da się kontrolować (od razu przypomina mi się scenka z byłej pracy, jak współpracowniczka zaklinała drukarkę za pomocą pozytywnego myślenia, a ta i tak się psuła :)). Tytuł dzisiejszej notki pochodzi z piosenki Stachury... nawet on zauważył istotną rolę Siły Wyższej (w trzeciej zwrotce, posłuchajcie :)).



Madeleine Lowe, Przestań całować żaby. Czas rozejrzeć się za księciem z bajki, Esprit, Kraków 2010.

środa, 14 sierpnia 2013

Ewangelizator nie może wyglądać jak skwaszony ogórek


Miłość wymaga, by apostoł był pogodny i radosny: Nie może wyglądać jak skwaszony ogórek, musi przezwyciężać siebie, a w momentach ciężkich, gdy już nie możemy dać sobie rady ze sobą i jesteśmy specjalnie trudni dla ludzi, jest jeszcze wyjście: albo się pomodlić, albo iść się przespać. Ale ludziom lepiej w takich sytuacjach na oczy się nie pokazywać, by nie powiedzieli o nas: "A to jędza!". (kard. Stefan Wyszyński)
Stefek to genialna książka, stworzona chyba specjalnie po to, aby czytelnik nie wyglądał jak skwaszony ogórek. Piotr Kordyasz, zbierając wspomnienia o dzieciństwie kardynała Wyszyńskiego, nie przedstawił ich w klasyczny sposób, jako zbiór wypowiedzi różnych osób, ale stworzył z nich książkę dla dzieci. Mali czytelnicy będą więc mieli frajdę, czytając o przygodach Nastusi, Stefka, Stasi, Janeczki i Wacka (a były to maluchy żywiołowe, radosne i ciekawe świata). Poznają też przy okazji fragment biografii Sługi Bożego, dowiedzą się o historii Polski, o zwyczajach religijnych, o życiu na wsi u początku dwudziestego wieku. Mankamentem są miejscami trochę długie monologi, które autor wkłada w usta ojca rodziny, pana Stanisława Wyszyńskiego... ale młody mol książkowy powinien sobie z tym poradzić. 
Swego czasu czytałam dużo wypowiedzi Prymasa albo wspomnień o nim i zastanawiałam się, jaką on musiał mieć rodzinę, a szczególnie, jaki musiał być ojciec, skoro kardynał w tak wspaniały sposób potrafił... ojcować (zresztą przyjaciele mówili o nim "Ojciec"). Autor Stefka - spokrewniony ze śp. Marią Okońską, jedną z najbliższych współpracownic Prymasa - miał zapewne wiadomości o tym z pierwszej ręki. W jego opowieści więc widzimy dwójkę młodych ludzi (pamiętajmy, że kiedy Julianna Wyszyńska umierała, miała zaledwie 33 lata), którzy tworzą dom pełen miłości. Ta miłość stawia też wymagania - ale dzieci ufają rodzicom, bo czują się z nimi bezpiecznie. To ludzie odważni, którzy w czasach zaborów nie boją się przedstawiać dzieciom prawdziwej historii Polski (zresztą pan Stanisław zabiera ze sobą syna na tajemnicze wyprawy, podczas których naprawiają groby powstańców). Są także ofiarni, uczą dzieci troski o biednych, samotnych, szacunku do kobiet, do starszych - właściwie bardziej tym, co robią, niż słowami. Małżonkowie są wreszcie pobożni - zresztą w domu organisty jest to całkiem naturalne - i potrafią wytłumaczyć dzieciom prawdy wiary (sami zaś przekomarzają się ze sobą o to, która Matka Boża jest bardziej skuteczna - Ostrobramska czy Jasnogórska).
Poprawiłam sobie wczoraj humor tą książką, zwłaszcza że ostatnio miałam kontakt z ludzką przewrotnością i ręce mi opadły... ale przecież od czego są święci, jeśli nie od dodawania odwagi? Ojcze Wyszyński - Stefku - dziękuję!

Piotr Kordyasz, Stefek, Verbinum 2001.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Nadzieja wbrew nadziei

Było to dobrych parę lat temu. Pewnego wieczoru mojej koleżance baaaardzo nie chciało się pisać magisterki, więc grzebała po stacjach radiowych, szukając nie wiadomo czego. Nagle coś ją zaintrygowało. Pewna starsza pani snuła opowieść o tym, jak - jako dwunastoletnia dziewczynka - w trakcie wojny wraz z mamą i młodszymi braćmi została wywieziona do Kazachstanu. Tego wieczoru już nie było żadnego pisania magisterki, a w kilka dni później zamawialiśmy z wydawnictwa kilkanaście egzemplarzy Kwiatów na stepie.
Kwiaty to wspomnienia napisane na podstawie pamiętnika, który Basia prowadziła przez sześć lat wygnania (z obawy przed represjami część notatek zniszczyła jeszcze w Rosji). Od książki nie można się oderwać. Czy Basia wraz z mamą i młodszymi braćmi wróci do Polski? Czy Jędruś - najmłodszy braciszek - wyzdrowieje? Czy uda im się wyjechać z sowchozu, by dołączyć do Zbyszka (brata mamy) w Iraku? Jak przeżyją kolejną, mroźną zimę? Czy odnajdą ojca?
Czytelnik zadaje sobie jeszcze jedno pytanie: skąd brali siłę, aby wytrzymać w tak ekstremalnych warunkach? Autorka pisze i o tym: zastanawiam się często nad tym, co pozwoliło nam przetrwać. Myślę, że to, że zostaliśmy wychowani w wierze i patriotyzmie, w miłości do Boga i do Ojczyzny. I choć krzyż utrudzenia był o wiele za ciężki na nasze dziecięce ramiona - przetrwaliśmy.
Przetrwaliśmy, bo miłość była silniejsza od zła i przemocy.
Przetrwaliśmy, bo Twoje Imię, Boże, wypowiadaliśmy z wiarą, miłością i ufnością, oczekując ratunku od Ciebie. 
Przetrwaliśmy dzięki pomocy rodziny, przyjaciół, znanych i nieznanych ludzi dobrej woli z różnych stron świata i tych miejscowych, którzy dzielili z nami wspólny los.
To książka dla tych, którzy chcą mieć "nadzieję wbrew nadziei" (por. Rz 4,18).

Barbara Piotrowska-Dubik, Kwiaty na stepie, Soli Deo - Apostolicum, Warszawa-Ząbki 2001

czwartek, 8 sierpnia 2013

Zaskoczenie

Lubię cykl o Narni, więc byłam ciekawa tej książki. Chyba jednak spodziewałam się czegoś innego. Dziewczyny w komentarzach do rozdawajki zachęcają do Chestertona - a jeśli wszyscy Anglicy tak piszą, że trudno przebrnąć? Ale może też po prostu nie była to książka na upał, tylko na zimowy wieczór z kawusią. Chce wam się w ogóle coś czytać w taką pogodę?
Zaskoczony Radością to autobiografia pisarza, sięgająca od dzieciństwa po jego pracę na uniwersytecie i powolny czas otwierania się na obecność Bożą. Powolny - bo rzeczywiście, z jego doświadczeniami życiowymi łatwiej było stać się zamkniętym w sobie ateistą niż radosnym i mężnym chrześcijaninem (jak bohaterowie chociażby cyklu narnijskiego). Co mnie najbardziej uderzyło w chłopcu, którego opisuje Lewis, to jego ogromny smutek i samotność. Bohater próbuje sobie jakoś radzić, wypełnić tęsknotę, którą odczuwa, ma przeczucie, że jest coś więcej - ale wszystko, co robi, to ciągle nie to. A Bóg chrześcijan - którego odrzuca - idzie za nim (posyłając chociażby dobrych przyjaciół), by w odpowiednim momencie - jak pisze Lewis - "zrobić szach i mat". W końcu to, czego tak bardzo się obawiałem, stało się faktem. W letnim semestrze 1929 roku poddałem się, uznałem, że Bóg jest Bogiem i ukląkłem do modlitwy. A co z Radością - jak nazywał bohater drobne doznania zachwytu i tęsknoty, które od czasu do czasu odczuwał? To drogowskazy. Kiedy zgubimy się w lesie, znalezienie drogowskazu jest dla nas wielkim wydarzeniem. Ten, kto zobaczył go pierwszy, woła innych, a oni gromadzą się wokół niego i przyglądają się tabliczce. Ale kiedy odnaleźliśmy drogę i podążając nią, co jakiś czas mijamy drogowskazy, nie zatrzymujemy się, by na nie patrzeć. Dodają nam otuchy i jesteśmy wdzięczni władzom, że kazały je ustawić. Nie zatrzymujemy się jednak i nie podziwiamy ich. Przynajmniej nie zdarza się to często, a w każdym razie nie na drodze, którą podążamy teraz - chociaż tu drogowskazy są zrobione ze srebra, a napisy na nich ze szczerego złota. "Pragniemy być w Jeruzalem".
Nie znaczy to oczywiście, że nie zdarza mi się czasem zatrzymywać w drodze i przyglądać rzeczom jeszcze mniej ważnym niż drogowskazy.

Clive Staples Lewis, Zaskoczony Radością, Palabra, Warszawa 1999.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Wiara góry przenosi

Co się może zdarzyć, jeśli siedemnastolatek trafi na studia? Zwłaszcza, jeśli jest bardzo inteligentny, utalentowany, a jego wykładowcy i rówieśnicy mają poglądy wybitnie materialistyczne (światopogląd naukowy nie przeszkadza im zresztą uczestniczyć w seansach spirytystycznych, modnych u schyłku XIX wieku)? Cóż, może się zdarzyć, że trafi do sekty satanistycznej...  Półtora roku ożywionej działalności w sekcie doprowadza młodego Bartola na skraj wytrzymałości psychicznej. Na szczęście ma oddanych przyjaciół, którzy wspierają go modlitwą. Wyrwany z paszczy lwa wraca do modlitwy, pokuty, nauki - aż do uzyskania doktoratu! Jednak w samotności dalej dręczą go myśli, że jest potępiony. Takie pokusy dopadają go między innymi, kiedy przebywa we wsi w zubożałej Dolinie Pompejańskiej. Na szczęście przypominają mu się wówczas słowa św. Dominika (powtarzane przez jednego z jego przyjaciół, właśnie ojca dominikanina) o tym, że jeśli ktoś rozszerza nabożeństwo do różańca świętego, będzie ocalony. Chwyta się nadziei, wypływającej z tych słów i... tu zaczyna się jego wielka przygoda wiary. Niebo obdarzyło mnie tak licznymi łaskami za przyczyną Królowej Różańca Świętego (...) Późniejsze wydarzenia przerosły moje najśmielsze oczekiwania.
Książka Cuda i łaski opowiada o tym, jak wraz z żoną rozpoczęli w Dolinie Pompejańskiej - która wówczas była dziką okolicą, a jej mieszkańcy nieustannie obawiali się napadów rabusiów - najpierw krzewienie modlitwy, a potem - polegając wyłącznie na Opatrzności Bożej - budowę kościoła, który wkrótce stał się sanktuarium, przyciągającym tłumy. Bartolo nie wspomina już tego, ale sam stał się ważną postacią dla Nowych Pompejów - to on założył drukarnię i szwalnię, w których pracę znajdowali okoliczni mieszkańcy, zainicjował powstanie szpitala (pracował w nim jeden z jego przyjaciół, późniejszy święty, Józef Moscati, a prócz tego ofiarnie zajmował się pracą wychowawczą (opiekował się sierotami oraz dziećmi więźniów). Pisze za to o wielu łaskach, które otrzymali wierni czciciele Matki Bożej. Dla Bartolo największą łaską jest zawsze nawrócenie - jednak nie omieszka opisać kilku przypadków uzdrowień z nieuleczalnych chorób. Co ważne, ci, którzy otrzymują uzdrowienie, są wierni modlitwie. Odprawiają słynną nowennę pompejańską, zwaną nowenną nie do odparcia - błogosławiony jest jej propagatorem - ale zanim otrzymają upragniony cud, trwają na modlitwie, i to nie tylko przez 54 dni, ale przez rok, dwa, trzy lata (a wraz z nimi niejednokrotnie ich rodzina i przyjaciele)... I to chyba najbardziej ujmuje w tych świadectwach - wiara i wierność, choćby wszystkie okoliczności sprzysięgały się przeciwko człowiekowi. Błogosławiony Bartolo powtarza: moje zaufanie pokładane w Bogu nigdy mnie nie zawiodło. 

bł. Bartolo Longo, Cuda i łaski Królowej Różańca Świętego w Pompejach, Wydawnictwo Rosemaria, Poznań 2010.