niedziela, 22 grudnia 2013

Boże Narodzenie tuż, tuż...

Mili czytelnicy, życzę wam obfitego błogosławieństwa Bożego na czas nadchodzących świąt i w całym nowym roku. A wtedy wszystko się poukłada :).
kawusiowa

Ekstremiści

Aaaaa, co za okładka!... Gdybym nie przeczytała na pewnym forum, że dobra książka, to pewnie bym się nie odważyła sięgnąć. A tak to gorąco polecam.
Autorka pisze: wraz z mężem uprawiamy od wielu lat sport ekstremalny. Nazwa dyscypliny: życie w wielodzietnej rodzinie. Tak, tak, Szanowny Czytelniku, to bardzo niebezpieczne wyzwania, dające ogromną dawkę adrenaliny, życie w nieustannym oczekiwaniu na kolejne niespodzianki i brak jakiejkolwiek możliwości wcześniejszego przygotowania. Nasz przeciwnik to zbiorowisko niezwykłych umysłów, artystów w dziedzinie znajomości naszych zachowań, niebezpiecznych i pociągających jak te syreny, które zagrażały Odyseuszowi. Jednocześnie usiłujesz je opanować i masz świadomość, że jesteś gotów oddać za nie życie. To nasze dzieci. Najstarsze z nich są już prawie dorosłe, gdy okazuje się, że mama oczekuje kolejnego dziecka. Dziesiątego. Oczekiwanie na jego narodziny jest motywem przewodnim tej ciepłej i pełnej humoru opowieści o życiu pewnej zwariowanej, ale bardzo kochającej się rodziny z Trójmiasta. Nie brak tu również refleksji nad absurdami szkolnymi (słynne jednorazowe podręczniki), związanymi ze służbą zdrowia (biurokracja ponad wszystko...) czy z wprowadzaną na siłę ideologią gender. Autorka pisze także o walce o życie jednego z najmłodszych dzieci - każde z jej potomków to zresztą osobna historia. I oczywiście - mimo pewnych niezgodności czy nieporozumień - ogromnie kocha swojego męża.

Justyna Walczak, Dom pełen kosmitów, The Facto, Warszawa 2013.

piątek, 20 grudnia 2013

Rozwinąć skrzydła

Podobno to bardzo znana książka, a dopiero teraz trafiła w moje ręce. Ale myślę, że w dobrym czasie - akurat jako wspólnota w ostatnim czasie posługiwaliśmy w trakcie rekolekcyjnej modlitwy o uzdrowienie. Pomyślałam sobie, że byłoby to dobre przygotowanie do posługi, a nie wpadłam na to, że Bóg będzie chciał także mnie dotknąć. A co, wolno Mu. Otóż dzień przed modlitwą pojechałam odwiedzić koleżankę ze wspólnoty z innego miasta. Oni pomagają nam, my im - fajnie by się było spotkać na kawie. I okazało się, że jej mąż to... mój były uczeń. Dziewięć lat temu uczyłam trochę w gimnazjum, trauma taka, że brrr. Żeby to jakiś bystrzak z tej miejscowości, gdzie miałam praktyki - nie, akurat nie, tylko z U., w dodatku z tej najgorszej klasy. Pan Bóg to ma poczucie humoru. Oczywiście na początku go nie poznałam (sklerozę do twarzy mam wybitną), ale jak już potem doszłam, który to... to nawet się ucieszyłam, że to wszystko może być uzdrowione.
Wracając już do lektury: autor - kapłan posługujący modlitwą o uzdrowienie wraz ze wspólnotą charyzmatyczną - przeprowadza czytelnika przez różne etapy życia, wskazując, jak pewne nierozwiązane wydarzenia, nieuleczone rany, potrafią zablokować człowieka, prowadzić do zmęczenia, smutku, choroby, ranienia innych i siebie samego. Mówi m.in. o etapie prenatalnym, trudnych doświadczeniach z dzieciństwa, zranieniach w relacjach, zawiedzionych nadziejach i oczekiwaniach, o uwikłaniu (nawet nieświadomym) w okultyzm, doświadczeniu śmierci i choroby; dzieli się też świadectwami uzdrowienia. Rozjaśnienie przyczyn, z którymi związane jest udręczenie, nie zmienia faktu, że cierpienie jest tajemnicą. Dlatego też do każdego podrozdziału dołącza modlitwę, którą czytelnik może potraktować bardzo osobiście. Autor zachęca też, aby nie spieszyć się z lekturą, pozwolić Bogu działać.
Druga część książki to garść refleksji dla osób wzrastających w wierze. Ks. Reczek wskazuje więc na wagę życia sakramentalnego, błogosławieństwa, wytrwałej modlitwy i zaufania Bogu (zwłaszcza wobec przyszłości czy rozeznania powołania). Pisze też o wspieraniu kapłanów modlitwą.
Autor zauważa, że niejednokrotnie blokadą dla uzdrowienia fizycznego bywają nieuleczone zranienia emocjonalne i duchowe. Jak pisał św. Jan od Krzyża: wszystko jedno, czy ptak będzie uwiązany tylko cienką nitką, czy grubą, bo i jedna, i druga go krępuje. Dopóki nie zerwie jednej czy drugiej, nie będzie mógł wzlecieć swobodny. Wprawdzie cieńszą nić łatwiej jest zerwać, lecz choćby było łatwo, dopóki jej nie zerwie, nie wzleci. Warto więc zrobić coś, żeby rozwinąć skrzydła...

ks. Jan Reczek, To Jezus leczy złamanych na duchu, eSPe, Kraków 2007.

sobota, 7 grudnia 2013

W ciężkim doświadczeniu

W grudniu mało książek tu wrzucę. Wykańczam różne rzeczy na prezenty, w pracy dużo rzeczy do zrobienia (i za to lubię moją pracę... szkoda, że tylko na pół etatu). Za to zrobił mi się pokaźny stosik książek z przeznaczeniem na czas po operacji, która zbliża się wielkimi krokami, choć nie wiadomo, kiedy nastąpi.
Ale oczywiście najnowszej książki ks. Olszewskiego nie mogłam odłożyć na później. Na swoim blogu pisała już o niej Książkozaur, bardzo pozytywnie. Bo też i autor jak zawsze pisze wciągająco. Bez zbędnego intelektualizmu, konkretnie: co robić w kryzysie, przed którym nie uciekną nawet osoby głęboko wierzące (jak biblijny Hiob). Przy tym ks. Olszewski nie tyle daje rady, ale raczej poprzez świadectwo potwierdza to, do czego w takich chwilach zachęca Kościół. Szczególnie poruszające świadectwo dotyczy uzdrowienia siostry księdza, ale też jego osobistego wyjścia z kryzysu powołania. Pisze więc autor o mocy modlitwy (zwłaszcza modlitwy uwielbienia oraz śpiewu w językach), wdzięczności (która jest lekiem na pokusę zazdrości), o wstawiennictwie świętych, a szczególnie Matki Bożej, przypomina o mocy sakramentów, przytacza świadectwa z wydarzeń ewangelizacyjnych (szczególnie z ewangelizacji nadmorskiej). Przede wszystkim jednak daje nadzieję i zachęca, aby zarówno w trakcie nasilonej walki duchowej, jak i w czasie pocieszenia nie odchodzić od Źródła. Bóg nie mówi: "Przyjdźcie do mnie wy, którzy jesteście grzesznikami", "Przyjdźcie do mnie wy, którzy jesteście kulawi", "Przyjdźcie wy, którzy nie możecie spać". Nie. Bóg mówi: "Przyjdźcie do mnie wszyscy". Bez wyjątku. Bez względu na to, jakie dźwigasz cierpienie, bez względu na to, jak ci się w życiu powodzi, bez względu na to, czy jesteś gigantycznym grzesznikiem, czy też żyjesz w stanie łaski uświęcającej, nie popełniając jakichś ciężkich grzechów i idąc tylko od dobrego do jeszcze lepszego. (...). Kiedy jesteśmy jak Hiob, gdy patrzymy nieustannie na Boga i ten kryzys, trud, cierpienie chcemy przejść z Nim, On pragnie wtedy dokonywać wielkich znaków i przede wszystkim chce nas uzdrawiać.

ks. Michał Olszewski SCJ, Być jak Hiob. Doświadczenie Boga w kryzysie, eSPe, Kraków 2013.

poniedziałek, 25 listopada 2013

A co w razie reklamacji?

Joan Cruz zbiera w swej książce modlitwy, z którymi na mocy prywatnych objawień związane są szczególne łaski. Niektóre z nich są popularne - różaniec, koronka do Bożego Miłosierdzia, droga krzyżowa, inne - związane często z Męką Pańską czy wspomaganiem dusz czyśćcowych - bardziej zapomniane. Niestety, jestem strasznie czepialska wobec takich zestawień (choćby dlatego, że objawienia uznane przez Kościół zostały tu wymieszane z prywatnymi objawieniami niewiadomego pochodzenia), a szczególnie wobec nadużywania wyrażenia "skuteczna modlitwa". Po pierwsze, jak mawia o. Józef Witko (oraz mój kolega, ale nie wiem, czy powtarza za ojcem, czy z wrodzonej przekory :) ) - skuteczna nie jest modlitwa, tylko Pan Bóg. Po drugie - św. Jan od Krzyża zwraca uwagę, aby nie przywiązywać się do określonego rodzaju modlitw. Bóg prowadzi dusze bardzo indywidualnie, Swoimi drogami. To, co na pewnym etapie będzie dobre dla jednej, zupełnie nie będzie karmić drugiej. Oczywiście, dla osób początkujących w wierze dobrze jest przypomnieć, jak odmawiać różaniec (jeszcze kilkanaście lat temu nie wiedziałam, jak...), koronkę (początek ciągle mi się myli), co to jest szkaplerz... ale z zaznaczeniem, że Bóg to nie automat z kawą. Ostatecznie w modlitwie chodzi przecież o miłość, o pamięć, o rozumienie się bez słów.
Gdy ktoś wzdycha ku mnie z miłością, rozpamiętując Moją Mękę, dzieje się tak, jak gdyby delikatnie dotykał Moich ran świeżo rozkwitłą różą, a jego serce przeszywała w zamian strzała Mojej miłości (Pan Jezus do św. Mechtyldy).

Joan Carol Cruz, Modlitwy i Boże obietnice, Esprit, Kraków 2013.

niedziela, 24 listopada 2013

Na głębię

Dawno mnie nie było, bo zalatana byłam ogromnie. Teraz też, tylko mniej. Przed największym natężeniem obowiązków miałam przyjemność czytać tę oto pozycję (bp Ryś + coś o świętych = prawdziwa uczta). Polecam wszystkim, którzy chcą głębiej spojrzeć na swoje chrześcijaństwo i zastanowić się, co to właściwie oznacza pójść za Chrystusem.
Książka jest zapisem rekolekcji, wygłoszonych w Krakowie dla sióstr albertynek. Tematem jest nie tyle życiorys św. brata Alberta, ile raczej to, co fascynowało go w trzech Bożych szaleńcach - św. Franciszku z Asyżu, św. Janie od Krzyża i św. Wincentym a Paulo - i jak to na niego wpłynęło. Rekolekcjonista mówi więc o ubóstwie (i o tym, jak łatwo szukamy zabezpieczeń... we wszystkim, tylko nie w Bogu), o pokorze (która nie dość, że polega przede wszystkim na prawdzie i wdzięczności, ale i na tym, aby bardziej cieszyć się z dobra bliźniego), o emocjach (które mogą łatwo zwodzić i prowadzić do porównywania się, niesprawiedliwych ocen, przedkładania jednej osoby nad drugą), o sprawiedliwości (wiążącej się z miłosierdziem i polegającej na tym, aby - parafrazując słowa św. Wincentego - dać drugiej osobie niekoniecznie to, na co zasługuje, ale to, czego potrzebuje), o posłuszeństwie ("jesteś ubezpieczony przez posłuszeństwo"), szukaniu tylko tego, co przyjemne (co ostatecznie może prowadzić do koncentracji na samym sobie). Rekolekcjonista zwraca też uwagę na to, że według brata Alberta modlitwa powinna przekładać się na praktykę życiową. Ma ona bowiem ma prowadzić do poznania Boga - ale i siebie samego. Kontemplacja staje się czynem: "cnota jest praktyczną znajomością Boga". Tyle wiem o Bogu, ile przeszło w moje czyny.

ks. Grzegorz Ryś, Brat Albert. Inspiracje, eSPe, Kraków 2012.

niedziela, 3 listopada 2013

W miłości nie ma lęku (1 J 4,18)

Kilka lat temu podczytywałam pewne forum dla osób z problemami ortopedycznymi (w końcu to i mnie dotyczy). Któregoś dnia jakaś młoda dziewczyna, przerażona perspektywą życia z endoprotezą, podzieliła się swoimi lękami, czy z takim schorzeniem powinna rodzić dzieci. Odpowiedziała jej kobieta, która swoje pierwsze dziecko urodziła już po 35. roku życia. W trakcie porodu wywichnęła się jej endoproteza, czekała więc na ponowną operację. Ale napisała tak: "Słuchaj, nie wahaj się! Macierzyństwo jest tak cudowne... niech mi tylko tę nogę naprawią, jestem gotowa na drugie!".
Marta Dzbeńska-Karpińska opisuje podobne historie. Dwadzieścia dwie opowieści, krótkie reportaże i zbiór pięknych zdjęć niezwykłych kobiet - a może raczej niezwykłych rodzin. Autorka, z zawodu fotografik, przedstawia kobiety, które zdecydowały się na urodzenie dziecka mimo choroby - czy to już im znanej, czy też takiej, o której dowiedziały się, będąc w stanie błogosławionym. Stara się opisywać krótko ich historie, unikając emocji, komentarzy, ocen... ale tym komentarzem stają się zdjęcia - matek, dzieci i ojców (czy te matki miałyby tyle siły bez wsparcia tych mądrych i odważnych mężczyzn?).
Autorka pisze: Jest to opowieść o odwadze, miłości i nadziei. O dramatycznych wyborach zwyczajnych ludzi i zwycięstwie życia. O męstwie, które pozwala przezwyciężyć lęk i rodzi gotowość narażenia swojego zdrowia, a nawet złożenia ofiary z własnego życia - w imię wartości, jaką stanowiło dla sfotografowanych przeze mnie matek życie ich nienarodzonych dzieci. 

Marta Dzbeńska-Karpińska, Matki. Mężne czy szalone?, Centrum Myśli Jana Pawła II, Warszawa 2012.

czwartek, 31 października 2013

Co wyrośnie z urwisa

Jest teraz akcja na Facebooku, która mi się nawet podoba - aby w okolicach Wszystkich Świętych zmienić swoje zdjęcie profilowe na ikonę lub zdjęcie świętego patrona. Zaroiło się tedy od Piotrów, Wojciechów, Agnieszek... Moja patronka na swoim zdjęciu ma tak fantastyczny uśmiech, że gdyby nie uszy, to chyba byłby dookoła głowy. Kolega wstawił św. Józefa. Gapię się na ten obraz i myślę: "Dlaczego św. Józef robi konfesjonał?". W końcu doszłam do wniosku, że to jednak co innego. Ale mógłby być i ten konfesjonał, w końcu święci nieraz mieli genialną intuicję, sięgającą poza ich czasy.
Tak to właśnie jest z książką dla dzieci, napisaną przez św. Urszulę Ledóchowską i drukowaną początkowo w odcinkach w latach 1937-39. Co prawda malowniczo opisywane realia dotyczą lat 30. XX wieku, ale pewne sytuacje, o których pisze autorka, zdarzają się dzisiaj - jak napisała we wstępie Irena Bylicka, dziś nazwalibyśmy Olka, bohatera powieści - eurosierotą. Poza tym dorosłemu czytelnikowi nasuwają się pytania (które pewnie św. Urszuli, fascynatce pracy z młodzieżą, spędzały sen z powiek) - w jaki sposób przeprowadzić człowieka od złego ku dobremu? Skąd w ogóle bierze się zło w sercu? Jak doprowadzić do przemiany, jeśli człowiek w swojej przewrotności szuka tylko tego, co dla niego dogodne i nie potrafi być wdzięcznym? Jak duży jest wpływ środowiska na czyjeś postępowanie? Co zrobić, aby zdobyć zaufanie kogoś, kto został bardzo zraniony? Jak wyjść z roli ofiary i wziąć odpowiedzialność za własne życie?
Święta Urszula pokazuje, że ofiarowane dobro powraca, nieraz jeszcze większą falą, mówi też jednak o tajemnicy cierpienia. Dlatego lektura przeznaczona jest raczej dla starszych dzieci. A zakończenie utworu potrafi wzruszyć.

św. Urszula Ledóchowska, Z urwisa bohater, Edycja Św. Pawła, Częstochowa 2009.

niedziela, 27 października 2013

Lek na całe zło

Czytanie książek i robótki ręczne mogę teraz wykonywać jedynie ciemną nocą, bo trafiło mi się coś do korekty - żebym tylko jeszcze rozumiała, o czym gość pisze (fizyka z wyższej półki) :). Wczoraj późną nocą sięgnęłam więc po coś lekkiego, czyli książkę ks. Dziewieckiego dla nastolatków. Ks. Dziewiecki zajmuje się profilaktyką uzależnień i tym razem swoje poglądy wkłada w usta jedenastoletniej Marysi i jej rodziny. A rodzina Marysi - zwanej przez ojca Perełką - jest całkiem zwyczajna, czasem popełniająca błędy (przeczytajcie historię o wyjeździe wakacyjnym albo o babci, która przekarmia wnuka lodami i słodyczami, a potem dziwi się, że ów nie chce jeść warzyw), ale zawsze pełna miłości. Oni naprawdę lubią ze sobą przebywać, pracować, rozmawiać, marnować dla siebie czas (ojciec decyduje się w adwencie ograniczyć oglądanie telewizji, żeby mieć więcej czasu dla rodziny). Dlatego też pamiętnik Marysi jest zapisem różnych rozmów i dylematów, które w zaufaniu powierza (jeszcze, w końcu ma tylko 11 lat) właśnie ojcu i matce. A im też w atmosferze wzajemnego zaufania łatwiej przekazywać zasady i wartości, którymi żyją (a nie są chrześcijanami jedynie z nazwy). W trakcie rozmów o trudnościach, które przeżywają ich znajomi i przyjaciele, rodzice wskazują, że kluczem do rozwiązania wielu sytuacji jest właśnie miłość. Jednocześnie ta miłość nie może być ślepa, nie może uciekać od prawdy.
Marysia przeżywa pierwsze zakochanie, śmierć w rodzinie, ale także cierpienie koleżanki, która, wzrastając w rodzinie alkoholowej, postanawia targnąć się na własne życie. I to właśnie dla niej Marysia decyduje się zapomnieć o sobie. Wiem, że Kinga potrzebuje ode mnie jakiegoś bardzo osobistego znaku. Muszę zdobyć się na odwagę i zaryzykować. Inaczej ona nie uwierzy, że istnieje prawa strona życia. Inaczej nie uwierzy, że ktoś ją kocha i że ktoś na nią czeka. I może nie przejść na Bożą stronę życia. Może nie wrócić do Miłości. A przecież ostatecznie w świecie ludzi istnieją tylko dwie strony życia: ta, po której kochamy i ta, po której umieramy.

ks. Marek Dziewiecki, Pamiętnik Perełki, Wydawnictwo Jedność, Kielce 2003.

piątek, 25 października 2013

Krótko, konkretnie i na temat

Ostatnimi czasy toczę ze znajomymi dyskusję na temat pewnego rekolekcjonisty, a właściwie dwóch, ale nie będę wymieniać nazwisk. Mam wrażenie, że ci młodzi kaznodzieje "błyszczą słowem", zapętlają się w teoriach trącających pozytywnym myśleniem albo traktują Pana Boga jak kumpla. Dlatego cieszę się, kiedy w ręce wpada mi książka, której autor (też rekolekcjonista) mówi krótko, konkretnie i NA TEMAT. Tym razem na temat podstaw rozeznawania i walki duchowej.
Autor zwraca uwagę, że jeśli chcemy wypełnić wolę Bożą, poważnie potraktować swoje powołanie - zagadnienie rozeznawania nas nie ominie. Jednocześnie też niejednokrotnie pojawią się przeszkody, aby to dobre rozeznanie wprowadzić w czyn. Na podstawie pism św. Jana od Krzyża o. Ruszała pokazuje, jak łatwo, małymi krokami, chrześcijanin daje się wciągnąć w wir różnorakich pożądań - co ostatecznie może skończyć się znalezieniem sobie... nowych bogów. Zwyczajne potrzeby, takie jak np. uznania, bycia kochanym czy też potrzeba tworzenia i organizacji mogą rozwinąć się w szukanie miłości i akceptacji za wszelką cenę czy też dominowanie i nadkontrolę. Człowiek toczy więc walkę z trzema nieprzyjaciółmi - szatanem, światem i ciałem (kojarzy się wam sonet Sępa-Szarzyńskiego, prawda? :)) - ale nie jest w niej sam. Z jednej strony chodzi o to, aby obronić żywą obecność Jezusa w nas (...), Jego obraz i podobieństwo, które w sobie nosimy. Z drugiej zaś podstawowy sposób walki (...) to nie podejmowanie bezpośredniej walki, lecz uciekanie się przez wiarę do Jezusa, przylgnięcie do Niego i Jego mocy. To przyodzianie - jak pisze św. Paweł, a za nim św. Jan od Krzyża - zbroi Bożej, czyli wiary (w tym dzielenia się nią), nadziei i miłości, stały kontakt ze Słowem Bożym, modlitwa i czujność, to korzystanie z sakramentów i ze wstawiennictwa Maryi, przede wszystkim jednak uznanie własnej słabości, nieporadności i grzechu i przyjęcie mocy Ducha Świętego.

Andrzej Ruszała OCD, W dobrych zawodach. Rozeznanie i walka duchowa w życiu chrześcijańskim, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1999.

niedziela, 13 października 2013

Nie musisz się odchudzać

Dzieci są fajne. Jedno obślini ciocię, bo mu ząbki rosną. Drugie namiętnie będzie wycierać nosek w twoją niedzielną bluzkę. Trzecie wysmaruje ci czubki butów kremem do pupy... bo właśnie smarowało buźkę swoją i młodszego brata, no to hurtem wszystko po drodze.
A jakie są mamy? Moja mama jest mądra. Wie, że łyżka do sałaty to łyżka do sałaty, a nie zwykła łyżka. (...) Jak mamy nie ma, to jest trochę smutno. (...) Mama jest wesoła, gdy nie boli ją głowa. A nie lubi, jak jej się coś nie uda. A kto to w ogóle jest mama? Mama to ktoś, kto rodzi dzieci, potem je karmi, nosi na rękach, czyta książki i przytula.
O tym właśnie mówi ta książka. Autorki zebrały wypowiedzi siedmiu matek, mówiących o różnych wymiarach macierzyństwa: biologicznym, adopcyjnym, duchowym, o doświadczeniu narodzin, ale i straty dziecka. To jednak także opowieść o mężczyznach - którzy jeśli tylko są dobrymi mężami i ojcami, sprawiają, że kobieta rozkwita przy nich jako żona i matka. Jeśli zaś nie...
Tytuł wziął się z wypowiedzi jednej z bohaterek: Gdybym była matką biologiczną, nigdy nie zdecydowałabym się na adopcję, a wtedy nie poznałabym mojego  najukochańszego synka, który teraz ma trzy lata i powtarza na każdym  kroku: "Tocham tylko mamę. Tylko mamę luba. Mama piękna jest. Chuda". To ostatnie wyznanie jest szczególnie ważne, bo jestem na nieustannej diecie odchudzającej.
Jestem ciekawa, jak lekturę odbierają matki, które mają własne dzieci (jeszcze małe czy też już dorosłe) - bo jednak bycie przyszywaną ciocią to ciągle tylko bycie przyszywaną ciocią. Osobiście cieszę się, że autorki zwróciły uwagę na wymiar macierzyństwa duchowego (jedna z bohaterek jest dziewicą konsekrowaną i ma... 11 chrześniaków). Pewnie inaczej będą ją czytać mamy, które wstają do malucha w środku nocy, zastanawiają się, jak zaleczyć wysypkę pod brodą i z kim zostawić dzieci po południu, kiedy akurat muszą gdzieś wyjść. Ale polecam wszystkim mamom i... ciociom.
Autorki szykują już książkę o ojcach.

Daga Duke, Joanna Sztaudynger, Mama jest piękna i chuda, Wyd. Ośrodek Odnowy w Duchu Świętym, Łódź 2013.

PS: Chciałam wrzucić filmik, w którym autorki wypowiadają się o książce. Ale ponieważ nie umiem wstawiać filmów :(((, więc zajrzyjcie po prostu tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=VkPZIe_XpuY


wtorek, 8 października 2013

Jest tu Ktoś

W piątek miałam ciekawą przygodę. Autobus, który z mojego osiedla jedzie na dworzec PKP zwykle około 20 minut, tym razem gramolił się tam niemal godzinę. W dodatku był zapchany do granic możliwości i nie wszystkim udawało się wsiąść na przystankach. Nie, nie mieszkam w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku, Wrocławiu, Krakowie, Szczecinie, Łodzi... w żadnym dużym mieście. A jednak stało się - spóźniłam się na pociąg i musiałam czekać ponad dwie godziny. Trochę się zdenerwowałam, bo miałam coś do napisania i gdybym wiedziała, to zostałabym w domu. Nie chciało mi się już przebijać przez korki. Siadłam w poczekalni i wyciągnęłam lekturę (na załączonym obrazku). Kiedy skończyłam, poszłam po kawę. Wróciłam, a w poczekalni siedziała osoba... z którą przegadałyśmy dwie godziny - jedną w poczekalni, a drugą w pociągu (wiem, wiem, dla facetów to brzmi traumatycznie... ale jechałam kiedyś w towarzystwie panów, którzy przez pięć godzin gadali o samochodach. Li i jedynie. Też potrafią). Rozmawiałyśmy o rekolekcjach, ewangelizacji, wspólnocie (biedni ci, którzy musieli nas słuchać :)). A potem sobie pomyślałam, jak łatwo zapominam, że przecież jest Ktoś jednak nad naszą rzeczywistością. Nie planowałyśmy tej rozmowy. Pewnie inaczej zagospodarowałybyśmy ten czas. A On wiedział, co robi.
Mistycy karmelitańscy są specjalistami od przypominania o Kimś, kto jest ponad wszystkim, w Kim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy (Dz 17, 28) i zachęcania, aby nie stracić z oczu tej obecności. Brat Wawrzyniec, w zakonie pełniący funkcję kucharza (posiłki dla braci, robotników i ubogich... czasem ponad 100 osób), a potem szewca mógłby raczej skarżyć się na rozproszenia w modlitwie - i rzeczywiście, pierwsze lata w Karmelu były dla niego czasem głębokiego oczyszczenia i nocy ciemnej. Ale później, im bardziej odkrywał to, jak bardzo Bóg jest bliski i że cokolwiek człowiek robi, może czynić z miłości do Niego, nabywał coraz większej wolności: i wobec wydarzeń zewnętrznych, i wobec słabości innych, a także wobec samego siebie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jest grzesznikiem - ale też pamiętał o wielkości i miłości Boga.
Lektura to zapis krótkich sentencji i rad duchowych brata Wawrzyńca oraz krótkich konferencji jednego z braci, o nim właśnie opowiadających. W sam raz na to, aby w korku czy w dworcowej poczekalni nie stracić pokoju serca.
Bóg ma wiele środków, aby przyciągnąć nas do siebie. Czasami kryje się przed nami, ale tylko wiara, której nie zabraknie nam w potrzebie, powinna być naszym wspomożeniem i fundamentem naszego zaufania, które w całości powinniśmy złożyć w Bogu.

Brat Wawrzyniec od Zmartwychwstania, O praktykowaniu Bożej obecności, Esprit, Kraków 2007.

niedziela, 29 września 2013

A ja rosnę i rosnę...

W zeszłym tygodniu byłam na II Ogólnopolskim Kongresie Nowej Ewangelizacji. Miał miejsce w największej parafii Warszawy. Nie będę pewnie oryginalna, gdy napiszę, że było fantastycznie - mimo masakrycznego przeziębienia, półgodzinnych wędrówek tam i z powrotem kilka razy dziennie (od kościoła do stołówki albo na warsztaty) i tego, że wyjeżdżając do Warszawy znałam tylko troje uczestników na 700 (i to w dodatku z innych miejscowości) i na początku czułam się trochę samotna. Ale rekolekcje, prowadzone przez bpa Rysia, a potem sobotnie wyjście ewangelizacyjne i doświadczenie tego, że Bóg jest naprawdę wszechmocny... coś pięknego! Teraz czeka mnie napisanie artykułu o tym wydarzeniu, a to już nie jest takie łatwe :).
Książka Wzrastanie Kościoła to jedna z nowości wydawniczych, przygotowanych na kongres. Może zaskoczyć, bo mówi głównie o wzrastaniu w kościołach protestanckich (które jednak mają inną teologię Kościoła) i o tym, jak korzystać z... teorii zarządzania w trosce o rozwój wspólnoty. A jednak - jak pisze we wstępie bp Grzegorz Ryś - także katolik może w niej znaleźć coś dla siebie. Przede wszystkim przypomnienie, że wolą Boga nie jest kurczenie się parafii czy przerabianie wspólnot na towarzystwa wzajemnej adoracji. Na mocy chrztu każdy chrześcijanin jest wezwany do tego, aby opowiadać o Bogu, który za niego umarł i zmartwychwstał. Ważne jest nie tylko zaangażowanie pasterza (jak cudownie, gdy kapłan nie tylko wpada na spotkania wspólnoty, ale można na niego liczyć jako na spowiednika, kierownika duchowego, wstawiennika...), ale i świeckich, z którymi należy dzielić się odpowiedzialnością, rozpoznając ich naturalne zdolności oraz charyzmaty. Oczywiście - nikt nie ewangelizuje sam - bez formacji może się to skończyć zniechęceniem albo, co gorsza, zdziwaczeniem. Trzeba powiedzieć stop anonimowości w Kościele - kościoły protestanckie stosują system małych grup parafialnych (takie komórki zresztą z powodzeniem wdrożył w swojej parafii już wiele lat temu katolicki ksiądz, Pigi Perini), w kościele katolickim w wielu parafiach są różne wspólnoty, z których bogactwa wstyd byłoby nie skorzystać (wartość tego ogromnego daru widać było zresztą w sobotę, gdy różne grupy parafialne - do których dołączali uczestnicy kongresu - ewangelizowały w różnych punktach na terenie ogromnej parafii). Lektura wreszcie przypomina o tym, jak ważne jest przekonanie o własnej misji, celowości tego, co się robi. Aby nie wpaść w rutynę, warto marzyć, warto snuć wizję tego, jak dana wspólnota czy parafia ma się rozwijać - a w niej także konkretny człowiek z jego pragnieniami, trudnościami, wiedzą i zdolnościami. Warto słuchać innych i unikać zapędów sekciarskich. No i przede wszystkim - modlić się, bo bez rozmowy z Bogiem możemy się tylko zafiksować na naszych planach, a i tak nic mądrego nie uradzimy.

Pierre-Alain Giffard, Wzrastanie Kościoła, Wyd. Przystanek Jezus, Gubin 2013.

wtorek, 17 września 2013

Jesteś w dobrych rękach

Pisałam, że ostatni raz czytałam tę książkę jakieś dziesięć lat temu - i tylko trochę się pomyliłam. Nie zawsze jest dobry czas, żeby czytać takie książki. Pamiętam, jak przyjaciele się wtedy nią ekscytowali - a mnie to trochę denerwowało. O pewnych rzeczach, o których pisze ojciec, już wtedy wiedziałam. Na przykład o tym, że Bóg był (i jest) blisko człowieka cierpiącego - ponieważ Jezus przez całe Swoje ludzkie życie doświadczał tego cierpienia, którego i my doświadczamy - opuszczenia, niezrozumienia, samotności, wyśmiania, ubóstwa, braku własnego domu, lęku. Nawet nie mogę powiedzieć, że nie wie, co to jest zwichnięcie stawów biodrowych - bo znawcy mówią, że na Całunie Turyńskim widać, że kiedy krzyżowano Mu nogi, wywichnięto je. A przecież człowiek w cierpieniu niekoniecznie potrzebuje dobrych rad, ale tego, żeby był przy nim ktoś, kto go słucha i rozumie.
Ale teraz uderzyło mnie coś zupełnie innego - pytanie stawiane zresztą w kilku podrozdziałach - kto lub co jest tak naprawdę moim bogiem i jakie dekalogi wyznaję? Ile razy łapiemy się na tym, że bardziej wierzymy ludziom niż Bogu (por. Dz 5,29)? Niektóre dekalogi są pełne manipulacji (słynne "ty zawsze... ty nigdy", "jeśli mnie opuścisz, to...", "bo ty nie doceniasz, co dla ciebie robię...", "nikt nie jest tak pełen poświęcenia jak ja"), inne - odbierają odbierają poczucie wartości i godności ("nic mi się nie uda", "nie mam dla kogo żyć", "ty tak naprawdę nie chcesz, dlatego nic ci się nie udaje", "najważniejsze w życiu to być kimś i czegoś dokonać", "ludzie się ze mną męczą", "musisz mieć sylwetkę, musisz być piękny, bo inaczej nikt na ciebie nie spojrzy", "na pewno stanie się tak jak było", "nie możesz popełniać pomyłek", "nie będziesz samego siebie kochał ani sobie wybaczał", "będziesz obwiniał bliźniego swego jak siebie samego"). Często zamiast wierzyć Słowu Bożemu - wierzymy fałszywym dekalogom, wymyślonym przez nas samych, przez drugiego człowieka albo podrzuconych przez złego. W tym momencie drugi człowiek i zasłużenie sobie na jego miłość, akceptację albo też nasze wewnętrzne pochylenie, niezadowolenie, smutek stają się najważniejsze, stają się... bogiem.
Ojciec Pelanowski, rozważając ewangeliczną opowieść o kobiecie pochylonej przez 18 lat (Łk 13, 10-17), prowadzi czytelnika ku uzdrowieniu wewnętrznemu. Przytaczając wiele przykładów biblijnych wskazuje, jak istotne jest nieustanne rozważanie Słowa Bożego... wręcz przeżuwanie go. Jak się coś długo przeżuwa, to lepiej się trawi, ale ważne jest to, co w naszych ustach jest przeżuwane! Wyszukaj sobie Słowo Boga, choćby jedno, które będzie dla ciebie nowym pokarmem, nowym przykazaniem. (...) Strać słowa ludzkie, a "kup" sobie Słowo Boga. Przypomina, że przed Bogiem można wreszcie zdjąć maskę osoby idealnej, przyznać się do własnej niemocy, bezsilności i... dostać się w dobre ręce. W rękach Jezusa wszystko staje się proste - wyprostowane, a więc łatwe do zniesienia. Nie jest łatwo znosić siebie. Bóg zaś pragnął znieść nas i zanieść nas aż do nieba z radością.

o. Augustyn Pelanowski OSPPE, Wolni od niemocy, Wydawnictwo Pomoc, Częstochowa 2004.

sobota, 14 września 2013

Będziesz Biblię nieustannie czytał...

Gdzieś na strychu u moich rodziców leży bardzo zniszczona książka. Pożółkłe karty, staromodne ryciny. Zaczytywaliśmy się w niej z bratem, to nasza ulubiona lektura z dzieciństwa. Nazywa się "Historia święta" i jest podręcznikiem do religii... właściwie nie wiem, czy wujka, czy dziadka. Brat lubił przypowieści, a mnie, jak typową kobietę, zachwycały relacje: to, że Abraham, Mojżesz czy Eliasz rozmawiali z Bogiem jak z przyjacielem, to, że młody Tobiasz, przeżył niezwykłą przygodę z wraz z archaniołem Rafałem, to, że jego przyszła żona, Sara, była tak szczera przed Bogiem, to, że Józef był w stanie przebaczyć braciom, którzy tak bardzo go skrzywdzili...
Potem przez wiele lat do niej nie sięgałam - a tym bardziej do Pisma Świętego. Pod koniec liceum miałam przyjemność (sic!) przeczytać opracowania biblijne prof. Anny Świderkówny. Próbowałam też zacząć czytać Biblię od początku, ale utknęłam na Księdze Liczb. W tym roku po lipcowych rekolekcjach znów zachciało mi się przeczytać całe Pismo Święte. Codziennie chociaż jeden podrozdział. Przede mną Księga Kronik i wyliczanka, kto był czyim synem... Mam kolegę, który przeczytał cały Stary Testament i dwa razy Nowy, i to w dodatku w tym nowym tłumaczeniu paulistów (to wydanie ma świetne przypisy, ale tłumaczenia nie trawię. Chociaż niektórym ono odpowiada). Oczywiście nie chodzi o jakiekolwiek porównywanie się, ale delektowanie się Słowem, tą przyjaźnią, zachętą do zaufania mimo przeciwności. Pismo Święte pokazuje miłość i wielkość Boga, ale też ludzką słabość, moją słabość. Nieraz zachowuję się jak pewien żołnierz z 2 Księgi Królewskiej, który w obliczu długotrwałej klęski głodu nie mógł uwierzyć, że Bóg może w jednej chwili zmienić tę sytuację. Nieraz jak Eliasz mam po prostu dość i najchętniej schowałabym się w jakiejś dziupli. Nieraz nakręcam się w lęku przed czymś zupełnie jak Abraham (poczytajcie, co robił w Egipcie).
W sumie aż dziwne, że nie zaczęłam pisania bloga od tej książki... a właściwie Księgi. Ale ona jest jedyna w swoim rodzaju.
Roman Brandstaetter tak zapisał testament swojego dziadka: Będziesz Biblię nieustannie czytał (...). Nigdy się z nią nie rozstaniesz. A gdy zestarzejesz się, dojdziesz do przekonania, że wszystkie książki, jakie przeczytałeś w życiu, są tylko nieudolnym komentarzem do tej jedynej Księgi.

wtorek, 10 września 2013

Wpadam z wynikami


Trochę zwlekałam z ogłoszeniem wyników, bo myślałam, że karteczkę z nickiem zwycięzcy wybierze pewien przystojny młodzian w wieku 11 miesięcy, do którego we wrześniu biegam - ale że będę u niego dopiero w środę, więc musiałam sięgnąć po wyższą technikę. No i jest...
...czyli Barbara Wójcik z bloga Pięć pór roku. Gratuluję, Basiu, i poproszę cię o adres wysyłki. Wszystkim miłym uczestniczkom dziękuję za udział i nowe propozycje lektur :).


sobota, 7 września 2013

W przelocie

Nie to, że nic we wrześniu nie przeczytałam - dorwałam książkę, którą ostatni raz miałam w ręku jakieś dziesięć lat temu, i bardzo do mnie przemawia. I to zupełnie inaczej, niż wtedy. Dlatego wolę się delektować.
W dodatku od sióstr karmelitanek dostałam... stosik:


O Edycie Stein, św. Janie od Krzyża, bł. Elżbiecie od Trójcy Świętej. A jeszcze przecież trzeba będzie przeczytać książki, które zaproponowałyście w candy :). Prócz tego robię różne rzeczy, które wkrótce zamieszczę na drugim blogu (naliczyłam 5 zaczętych rzeczy, wkrótce dojdzie szósta). W tygodniu biegam do pewnego uroczego maluszka. W pracy urwanie głowy (ale bardzo przyjemne). No i kiedy tu czytać, kiedy? Chyba że jak znajoma, którą ostatnio widziałam w tramwaju: w jednym ręku siatka z zakupami, w drugim książka. Pięknie wyglądała. Żywa reklama czytelnictwa :)

piątek, 23 sierpnia 2013

Zakazuje się zrzędzić

Rodzina nie zawsze wygląda tak, jak na świątecznej reklamie kawy - przekonują Gajdowie. Czasem trzeba postawić granice. Czasem trzeba przestać się kręcić po orbicie dziecka i pozwolić mu doświadczyć konsekwencji własnych wyborów (a tym samym dorosnąć). Czasem trzeba pozwolić dorosnąć sobie samemu i zamiast nieustannie zrzędzić i kontrolować - towarzyszyć, zwłaszcza nastolatkowi.
Książka, pisana w dowcipnym tonie, z przejrzystą szatą graficzną, zawiera także ćwiczenia dla rodziców. Gajdowie nie stronią od autoironii - w końcu nie dość, że są rodzicami, to jeszcze terapeutami. Czytało się ją dobrze (wystarczył mi jeden wieczór, ale ja jestem specyficzna), ale dwie rzeczy zwróciły moją uwagę.
Pierwsza całkiem pozytywnie: otóż autorzy przypominają, żeby traktować dzieci indywidualnie, że sprawiedliwie nie znaczy równo, proponują też, aby dać dziecku czas, który może spędzić tylko z rodzicem - może to być na przykład wspólne wykonywanie jakiejś pracy. Ucieszyłam się, że kiedyś na wsi (a może i w mieście też, w rodzinach rzemieślniczych) było to naturalne, intuicyjne - chłopiec szedł z tatą rąbać drzewo, dziewczynka wyżywała się z mamą w kuchni. I w ten właśnie sposób dzieci miały rodzica "tylko dla siebie", bo jak tu nie rozmawiać czy nie śpiewać przy wspólnej pracy? Chyba że jest jakiś problem w komunikacji (ale tu właśnie Gajdowie przypominają: "nie zrzędzić!").
I druga rzecz, kiedy autorzy opowiadają o przekazywaniu dzieciom wiary. Oczywiście, niezbędna jest spójność między wyznawaną wiarą a życiem rodzica. Ważna jest także równowaga między zaangażowaniem rodziców w różne działania w Kościele a ich obecnością w domu. Ale mam wrażenie, że kiedy Gajdowie podają różne stwierdzenia, jakie może wygłosić zbuntowany nastolatek oraz hipotetyczne poprawne odpowiedzi rodziców, lekko teoretyzują. Zwłaszcza kiedy próbują opisać scenę, gdy dziecko wygłasza do swoich wierzących rodziców stwierdzenie, że podoba mu się buddyzm i wszystkie religie są sobie równe. Moim zdaniem odpowiedź, jaką proponują autorzy, jest być może poprawna z punktu widzenia psychologii, ale chyba nigdy nie zastosowana (poza tym dzieci Gajdów są wierzące... nawet jeśli przez jakiś czas przeżywały bunt wobec wspólnej rodzinnej modlitwy). Zresztą, czy zadaniem chrześcijańskiego rodzica jest tylko bycie miłym dla dziecka, czy jednak także troska o jego zbawienie? Nawet jeśli z wiekiem poszerza się przestrzeń wolności i zaufania?

Monika i Marcin Gajdowie, Rodzice w akcji. Jak przekazywać dzieciom wartości, Edycja św. Pawła, Częstochowa 2010.

środa, 21 sierpnia 2013

Wszystkie ciocie nasze są

Ostatnio koleżanka wymyśliła hasło: "Wszystkie ciocie nasze są". Jak wiadomo, we wspólnotach są małżeństwa, a więc i dzieci. Ale są także ciocie, które nie mają mężów ani dzieci i z dziką rozkoszą zajmą się jakimś łobuziakiem (albo i całą gromadką). Jeden z naszych wspólnotowych rojbrów modli się własnie za swoją ulubioną ciocię, żeby miała dobrego męża i gromadkę dzieci. Hm, chyba powinna zacząć szykować posag, w końcu modlitwy dzieci są niezwykle skuteczne.
Maria Wantowska - zwana ciocią Lilą - nie założyła rodziny, ale w jej przypadku było to wolą Bożą. Początkowa niezgoda przerodziła się w radość powołania. Przyjaciółka Marii Okońskiej, jedna z Ósemek (świeckich współpracownic Prymasa Tysiąclecia), duchowa córka kardynała Wyszyńskiego, błyskotliwy pracownik Instytutu Badań Literackich. Mogła zrobić niezwykłą karierę naukową, ale w pewnym momencie postanowiła poświęcić się jednej rzeczy - apostolatowi w ruchu "Rodzina Rodzin", za który od wielu już lat była odpowiedzialna. Apostolatowi, który w jej przypadku oznaczał przede wszystkim matkowanie.
Wspomnienia, które Piotr Kordyasz zebrał o "kochanej cioci Lili", miejscami są nierówne. Jedne bardzo konkretne (np. świadectwo Wandy z domu dziecka czy całych pokoleń rodzin, wychowywanych blisko wspólnoty), inne ogólne, może nawet zanadto hagiograficzne. Wyłania się z nich jednak portret kobiety pełnej ciepła, miłości, troski o innych, gotowej w każdej chwili służyć rozmową (nawet do późna w nocy), gościną (choć mieszkanie, które zajmowała z matką, składało się tylko z pokoju i kuchni), a przede wszystkim modlitwą i cierpieniem (młodziutkiej Lili zniszczono zdrowie w sowieckim karcerze). Jako odpowiedzialna za wspólnotę troszczyła się nie tylko o formację, ale i o... letnie wyjazdy dla młodzieży czy podręczniki dla dzieci z rodzin wielodzietnych. Wychowywała zarówno do powołania kapłańskiego, jak i do życia w rodzinie. Bardzo skromna, w jednym z notatników, zawierającym adresy potrzebujących osób, zapisała słowa wzięte z jakiejś baśni czy opowiadania, które właściwie charakteryzują jej życie: "Całe moje zadanie: dawanie, dawanie, dawanie...".

Piotr Kordyasz, Obecność. Wspomnienia o Cioci Lili, dr Marii Wantowskiej, ZEBB, Warszawa 2002.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Gdy się spadło z chmur

Zastanawiałam się, czy opisywać tutaj tę książkę. Dla osób, które wychowały się na Pulikowskim czy Półtawskiej, może być miejscami wulgarna (w zamyśle autorki pewnie miało być żartobliwie...). Madeleine Lowe pisze z perspektywy osoby niewierzącej (choć osoby wierzące szanuje), po różnych przejściach. W dowcipnym tonie wskazuje, jakich osobników szanująca się dziewczyna powinna unikać, bo na pewno ten typ żab nie zamieni się w księcia: wszelkie osoby niedojrzałe, nieuczciwe, uzależnione od... mamusi, kontroli, środków odurzających i nowych związków, nie lubiące dzieci, pozwalające sobą pomiatać lub też niedostępne emocjonalnie. Autorka do tej grupy zalicza także osoby w depresji (nie ma w tym ich winy, ale dziewczyna musi mieć w tym wypadku dużo cierpliwości, mądrości i siły). Istotne jest, aby zastanowić się, dlaczego kobiety szukają akurat takich typów? Co wyniosły ze swoich rodzin? Jak wyglądała pierwsza - może licealna - miłość? Lowe zachęca, aby odpocząć, odetchnąć, nie szukać na siłę, dać sobie czas na przemyślenia, uczyć się z dobrych źródeł (telenowelom mówimy stanowcze "nie"), a następnie skierować uwagę na odpowiednich mężczyzn. Co cechuje księcia? To osoba, która potrafi kochać (i ma wyrazić się to w działaniu!), pracowita (nie mylić z pracoholikami), zaangażowana, uczciwa i pełna szacunku. A żeby książę i księżniczka żyli długo i szczęśliwie, potrzeba dużo, dużo pracy (zajrzyjcie przy okazji na fantastyczny blog Żony).
Z jednej strony autorka ma sporo racji, chociaż pisze z perspektywy czysto ludzkiej. Ale z drugiej, hm... wszelkie poradniki zawsze mnie rozśmieszały. W życiu rzadko cokolwiek dzieje się według scenariusza. Choćby człowiek nie wiem jak się starał, nie wszystko da się kontrolować (od razu przypomina mi się scenka z byłej pracy, jak współpracowniczka zaklinała drukarkę za pomocą pozytywnego myślenia, a ta i tak się psuła :)). Tytuł dzisiejszej notki pochodzi z piosenki Stachury... nawet on zauważył istotną rolę Siły Wyższej (w trzeciej zwrotce, posłuchajcie :)).



Madeleine Lowe, Przestań całować żaby. Czas rozejrzeć się za księciem z bajki, Esprit, Kraków 2010.

środa, 14 sierpnia 2013

Ewangelizator nie może wyglądać jak skwaszony ogórek


Miłość wymaga, by apostoł był pogodny i radosny: Nie może wyglądać jak skwaszony ogórek, musi przezwyciężać siebie, a w momentach ciężkich, gdy już nie możemy dać sobie rady ze sobą i jesteśmy specjalnie trudni dla ludzi, jest jeszcze wyjście: albo się pomodlić, albo iść się przespać. Ale ludziom lepiej w takich sytuacjach na oczy się nie pokazywać, by nie powiedzieli o nas: "A to jędza!". (kard. Stefan Wyszyński)
Stefek to genialna książka, stworzona chyba specjalnie po to, aby czytelnik nie wyglądał jak skwaszony ogórek. Piotr Kordyasz, zbierając wspomnienia o dzieciństwie kardynała Wyszyńskiego, nie przedstawił ich w klasyczny sposób, jako zbiór wypowiedzi różnych osób, ale stworzył z nich książkę dla dzieci. Mali czytelnicy będą więc mieli frajdę, czytając o przygodach Nastusi, Stefka, Stasi, Janeczki i Wacka (a były to maluchy żywiołowe, radosne i ciekawe świata). Poznają też przy okazji fragment biografii Sługi Bożego, dowiedzą się o historii Polski, o zwyczajach religijnych, o życiu na wsi u początku dwudziestego wieku. Mankamentem są miejscami trochę długie monologi, które autor wkłada w usta ojca rodziny, pana Stanisława Wyszyńskiego... ale młody mol książkowy powinien sobie z tym poradzić. 
Swego czasu czytałam dużo wypowiedzi Prymasa albo wspomnień o nim i zastanawiałam się, jaką on musiał mieć rodzinę, a szczególnie, jaki musiał być ojciec, skoro kardynał w tak wspaniały sposób potrafił... ojcować (zresztą przyjaciele mówili o nim "Ojciec"). Autor Stefka - spokrewniony ze śp. Marią Okońską, jedną z najbliższych współpracownic Prymasa - miał zapewne wiadomości o tym z pierwszej ręki. W jego opowieści więc widzimy dwójkę młodych ludzi (pamiętajmy, że kiedy Julianna Wyszyńska umierała, miała zaledwie 33 lata), którzy tworzą dom pełen miłości. Ta miłość stawia też wymagania - ale dzieci ufają rodzicom, bo czują się z nimi bezpiecznie. To ludzie odważni, którzy w czasach zaborów nie boją się przedstawiać dzieciom prawdziwej historii Polski (zresztą pan Stanisław zabiera ze sobą syna na tajemnicze wyprawy, podczas których naprawiają groby powstańców). Są także ofiarni, uczą dzieci troski o biednych, samotnych, szacunku do kobiet, do starszych - właściwie bardziej tym, co robią, niż słowami. Małżonkowie są wreszcie pobożni - zresztą w domu organisty jest to całkiem naturalne - i potrafią wytłumaczyć dzieciom prawdy wiary (sami zaś przekomarzają się ze sobą o to, która Matka Boża jest bardziej skuteczna - Ostrobramska czy Jasnogórska).
Poprawiłam sobie wczoraj humor tą książką, zwłaszcza że ostatnio miałam kontakt z ludzką przewrotnością i ręce mi opadły... ale przecież od czego są święci, jeśli nie od dodawania odwagi? Ojcze Wyszyński - Stefku - dziękuję!

Piotr Kordyasz, Stefek, Verbinum 2001.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Nadzieja wbrew nadziei

Było to dobrych parę lat temu. Pewnego wieczoru mojej koleżance baaaardzo nie chciało się pisać magisterki, więc grzebała po stacjach radiowych, szukając nie wiadomo czego. Nagle coś ją zaintrygowało. Pewna starsza pani snuła opowieść o tym, jak - jako dwunastoletnia dziewczynka - w trakcie wojny wraz z mamą i młodszymi braćmi została wywieziona do Kazachstanu. Tego wieczoru już nie było żadnego pisania magisterki, a w kilka dni później zamawialiśmy z wydawnictwa kilkanaście egzemplarzy Kwiatów na stepie.
Kwiaty to wspomnienia napisane na podstawie pamiętnika, który Basia prowadziła przez sześć lat wygnania (z obawy przed represjami część notatek zniszczyła jeszcze w Rosji). Od książki nie można się oderwać. Czy Basia wraz z mamą i młodszymi braćmi wróci do Polski? Czy Jędruś - najmłodszy braciszek - wyzdrowieje? Czy uda im się wyjechać z sowchozu, by dołączyć do Zbyszka (brata mamy) w Iraku? Jak przeżyją kolejną, mroźną zimę? Czy odnajdą ojca?
Czytelnik zadaje sobie jeszcze jedno pytanie: skąd brali siłę, aby wytrzymać w tak ekstremalnych warunkach? Autorka pisze i o tym: zastanawiam się często nad tym, co pozwoliło nam przetrwać. Myślę, że to, że zostaliśmy wychowani w wierze i patriotyzmie, w miłości do Boga i do Ojczyzny. I choć krzyż utrudzenia był o wiele za ciężki na nasze dziecięce ramiona - przetrwaliśmy.
Przetrwaliśmy, bo miłość była silniejsza od zła i przemocy.
Przetrwaliśmy, bo Twoje Imię, Boże, wypowiadaliśmy z wiarą, miłością i ufnością, oczekując ratunku od Ciebie. 
Przetrwaliśmy dzięki pomocy rodziny, przyjaciół, znanych i nieznanych ludzi dobrej woli z różnych stron świata i tych miejscowych, którzy dzielili z nami wspólny los.
To książka dla tych, którzy chcą mieć "nadzieję wbrew nadziei" (por. Rz 4,18).

Barbara Piotrowska-Dubik, Kwiaty na stepie, Soli Deo - Apostolicum, Warszawa-Ząbki 2001

czwartek, 8 sierpnia 2013

Zaskoczenie

Lubię cykl o Narni, więc byłam ciekawa tej książki. Chyba jednak spodziewałam się czegoś innego. Dziewczyny w komentarzach do rozdawajki zachęcają do Chestertona - a jeśli wszyscy Anglicy tak piszą, że trudno przebrnąć? Ale może też po prostu nie była to książka na upał, tylko na zimowy wieczór z kawusią. Chce wam się w ogóle coś czytać w taką pogodę?
Zaskoczony Radością to autobiografia pisarza, sięgająca od dzieciństwa po jego pracę na uniwersytecie i powolny czas otwierania się na obecność Bożą. Powolny - bo rzeczywiście, z jego doświadczeniami życiowymi łatwiej było stać się zamkniętym w sobie ateistą niż radosnym i mężnym chrześcijaninem (jak bohaterowie chociażby cyklu narnijskiego). Co mnie najbardziej uderzyło w chłopcu, którego opisuje Lewis, to jego ogromny smutek i samotność. Bohater próbuje sobie jakoś radzić, wypełnić tęsknotę, którą odczuwa, ma przeczucie, że jest coś więcej - ale wszystko, co robi, to ciągle nie to. A Bóg chrześcijan - którego odrzuca - idzie za nim (posyłając chociażby dobrych przyjaciół), by w odpowiednim momencie - jak pisze Lewis - "zrobić szach i mat". W końcu to, czego tak bardzo się obawiałem, stało się faktem. W letnim semestrze 1929 roku poddałem się, uznałem, że Bóg jest Bogiem i ukląkłem do modlitwy. A co z Radością - jak nazywał bohater drobne doznania zachwytu i tęsknoty, które od czasu do czasu odczuwał? To drogowskazy. Kiedy zgubimy się w lesie, znalezienie drogowskazu jest dla nas wielkim wydarzeniem. Ten, kto zobaczył go pierwszy, woła innych, a oni gromadzą się wokół niego i przyglądają się tabliczce. Ale kiedy odnaleźliśmy drogę i podążając nią, co jakiś czas mijamy drogowskazy, nie zatrzymujemy się, by na nie patrzeć. Dodają nam otuchy i jesteśmy wdzięczni władzom, że kazały je ustawić. Nie zatrzymujemy się jednak i nie podziwiamy ich. Przynajmniej nie zdarza się to często, a w każdym razie nie na drodze, którą podążamy teraz - chociaż tu drogowskazy są zrobione ze srebra, a napisy na nich ze szczerego złota. "Pragniemy być w Jeruzalem".
Nie znaczy to oczywiście, że nie zdarza mi się czasem zatrzymywać w drodze i przyglądać rzeczom jeszcze mniej ważnym niż drogowskazy.

Clive Staples Lewis, Zaskoczony Radością, Palabra, Warszawa 1999.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Wiara góry przenosi

Co się może zdarzyć, jeśli siedemnastolatek trafi na studia? Zwłaszcza, jeśli jest bardzo inteligentny, utalentowany, a jego wykładowcy i rówieśnicy mają poglądy wybitnie materialistyczne (światopogląd naukowy nie przeszkadza im zresztą uczestniczyć w seansach spirytystycznych, modnych u schyłku XIX wieku)? Cóż, może się zdarzyć, że trafi do sekty satanistycznej...  Półtora roku ożywionej działalności w sekcie doprowadza młodego Bartola na skraj wytrzymałości psychicznej. Na szczęście ma oddanych przyjaciół, którzy wspierają go modlitwą. Wyrwany z paszczy lwa wraca do modlitwy, pokuty, nauki - aż do uzyskania doktoratu! Jednak w samotności dalej dręczą go myśli, że jest potępiony. Takie pokusy dopadają go między innymi, kiedy przebywa we wsi w zubożałej Dolinie Pompejańskiej. Na szczęście przypominają mu się wówczas słowa św. Dominika (powtarzane przez jednego z jego przyjaciół, właśnie ojca dominikanina) o tym, że jeśli ktoś rozszerza nabożeństwo do różańca świętego, będzie ocalony. Chwyta się nadziei, wypływającej z tych słów i... tu zaczyna się jego wielka przygoda wiary. Niebo obdarzyło mnie tak licznymi łaskami za przyczyną Królowej Różańca Świętego (...) Późniejsze wydarzenia przerosły moje najśmielsze oczekiwania.
Książka Cuda i łaski opowiada o tym, jak wraz z żoną rozpoczęli w Dolinie Pompejańskiej - która wówczas była dziką okolicą, a jej mieszkańcy nieustannie obawiali się napadów rabusiów - najpierw krzewienie modlitwy, a potem - polegając wyłącznie na Opatrzności Bożej - budowę kościoła, który wkrótce stał się sanktuarium, przyciągającym tłumy. Bartolo nie wspomina już tego, ale sam stał się ważną postacią dla Nowych Pompejów - to on założył drukarnię i szwalnię, w których pracę znajdowali okoliczni mieszkańcy, zainicjował powstanie szpitala (pracował w nim jeden z jego przyjaciół, późniejszy święty, Józef Moscati, a prócz tego ofiarnie zajmował się pracą wychowawczą (opiekował się sierotami oraz dziećmi więźniów). Pisze za to o wielu łaskach, które otrzymali wierni czciciele Matki Bożej. Dla Bartolo największą łaską jest zawsze nawrócenie - jednak nie omieszka opisać kilku przypadków uzdrowień z nieuleczalnych chorób. Co ważne, ci, którzy otrzymują uzdrowienie, są wierni modlitwie. Odprawiają słynną nowennę pompejańską, zwaną nowenną nie do odparcia - błogosławiony jest jej propagatorem - ale zanim otrzymają upragniony cud, trwają na modlitwie, i to nie tylko przez 54 dni, ale przez rok, dwa, trzy lata (a wraz z nimi niejednokrotnie ich rodzina i przyjaciele)... I to chyba najbardziej ujmuje w tych świadectwach - wiara i wierność, choćby wszystkie okoliczności sprzysięgały się przeciwko człowiekowi. Błogosławiony Bartolo powtarza: moje zaufanie pokładane w Bogu nigdy mnie nie zawiodło. 

bł. Bartolo Longo, Cuda i łaski Królowej Różańca Świętego w Pompejach, Wydawnictwo Rosemaria, Poznań 2010.

wtorek, 30 lipca 2013

Autentycznie

Właśnie trwa Przystanek Jezus, chciałam więc przypomnieć tę właśnie pozycję, krótkie świadectwo ks. Rafała Jarosiewicza, Bożego szaleńca. Nie chcemy na siłę "dawać" Jezusa, ale pragniemy dzielić się czymś, co jest w nas, czyli radością, miłością i pokojem serca. Celem PJ-u nie jest zwiększenie statystyk wiernych. Tu chodzi o miłość, którą ma być wypełniona z każda z posług ewangelizacyjnych. A prawdziwą miłość można zaczerpnąć tylko z modlitwy i adoracji. Autor opowiada o różnych wydarzeniach, rozmowach, prowadzących do przemiany serca, nasłuchiwaniu natchnień Ducha Świętego, udzielającym się entuzjazmie wiary. Zachęca też do pytania samego siebie w codziennym rachunku sumienia o to, jak danego dnia głosiliśmy Dobrą Nowinę. Hm...
Dla mnie ewangelizacja to przede wszystkim przekazywanie miłości, dzielenie się nią, wychodzenie z tym darem do innych, szczególnie do tych, którzy doświadczyli ogromu cierpienia i zła.
Głównym źródłem ewangelizacji jest Jezus, doświadczenie osobistego spotkania z Nim. To daje pewność, której nikt nie może podważyć.
Jeżeli osobiście doświadczyłem Jezusa, jeżeli mam z Nim intymną relację, to wówczas nie mogę - jak św. Jan oznajmia w swoim liście - milczeć! Ja chcę mówić! (...) pokazując osobę Jezusa, który kocha człowieka, tęskni za nim, szuka go, który jak Dobry Pasterz pochyla się nad każdym, bierze na Swoje ramiona, przygarnia i obdarza miłością.

ks. Rafał Jarosiewicz, Miłość chodzi po Woodstocku, paganini, Kraków 2007.

Już roczek zeszedł...


Aż nie do uwierzenia, że to już rok, jak tu dłubię i dłubię... no to wypadałoby coś ogłosić: 


Do zdobycia dwie dekupażowe zakładki i cztery debiutanckie szydełkowe podkładki pod kubek z kawusią. Wydaje mi się, że mole książkowe powinny być z takich drobiazgów zadowolone.



Ale żeby było trudniej, to trzeba ogłosić jakieś zasady rozdawajki. Tedy tak:

1. Zabawa trwa od dziś do 8 września.
2. Mogą w niej wziąć udział osoby, które prowadzą bloga (oczywiście, miło mi będzie, jeśli dodadzą ten mój skromniutki blog do obserwowanych - ale nie muszą).
3. A co muszą? Wyrazić chęć wzięcia udziału w zabawie w komentarzu pod tym wpisem, podlinkować baner do rozdawajki na swoim blogu oraz (ha! i tu się wykażę szczególnym okrucieństwem!) zaproponować, o jakich książkach mogłabym tu jeszcze napisać (związanych z tematyką bloga).
4. Paczkę będę wysyłać tylko na terenie Polski... ale serdecznie pozdrawiam wszystkich zaglądaczy spoza kraju :)
5. Dla zwycięzcy dołożę jeszcze małe co nieco. Pewnie słodkie. Albo kawusiowe.
6. Zapraszam serdecznie :)

niedziela, 21 lipca 2013

Pod pozorem dobra

Święty Ignacy z Loyoli w jednej ze swoich reguł rozeznawania duchowego zauważa, że zły często podrzuca różne myśli pod pozorem dobra (Właściwością anioła złego jest to, że się przemienia w anioła światłości, idzie razem z duszą pobożną, a potem stawia na swoim, to znaczy podsuwa myśli dobre i święte dla takiej duszy sprawiedliwej, a potem krok po kroku stara się dojść do swego celu i wciąga duszę w swoje zakryte sidła i przewrotne zamysły). Właśnie w taki sposób została zwiedziona dwudziestoletnia Abby, studentka pochodząca z pobożnej rodziny - ale nie ugruntowana w swoich poglądach. Zawsze chętna do pomocy -  jak mawiają o niej przyjaciele, wyszukująca i wspierająca wszystkie "zagubione owce" - skora do wysłuchiwania ludzkich problemów, zostaje zwerbowana jako wolontariuszka Planned Parenthood. To, co robi organizacja, jest jej pokazywane jako coś dobrego - a ona chce w to wierzyć, zwłaszcza że... sama w niedługim czasie dokona dwóch aborcji. Bardzo szybko pnie się po stopniach kariery. Jest jednak osobą do gruntu szczerą, więc żyje w wewnętrznym rozdarciu. W pewnym momencie osoby odpowiedzialne za Planned Parenthood bardzo jasno dają jej do zrozumienia, co jest prawdziwym celem organizacji. Kiedy po ośmiu latach po raz pierwszy w życiu zobaczy aborcję na USG... wypadki potoczą się błyskawicznie.
Dziś Abby jest wolontariuszką w ruchu obrońców życia. I właśnie świętuje narodziny swojego kolejnego dziecka.

Abby Johnson, Nieplanowane, Edycja św. Pawła, Częstochowa 2011.

piątek, 19 lipca 2013

Ale tu czysto!

Pamiętacie takie książki, jak Przygody Scyzoryka czy Jacek, Wacek i Pankracek (swoją drogą, jak można dać dziecku na mię Pankracy... chyba zawsze będę mieć skojarzenia z kudłatym psem z telewizji... tak, wiem, że książka powstała dużo wcześniej niż program telewizyjny)? Ich bohaterem był siedmioletni chłopiec, opowiadający o swoim pierwszym zetknięciu ze szkołą, rówieśnikami, nowymi obowiązkami. Joanna Ryguła również oddaje głos siedmiolatkowi, Jankowi. On jednak (podobnie jak jego młodszy brat) nie chodzi do szkoły - rodzice wraz z sąsiadami prowadzą - coraz bardziej zresztą popularną - edukację domową. Janek nie żyje więc rytmem szkoły, ale rytmem domu. Wbrew pozorom, kontaktu z rówieśnikami (rodzeństwem, dziećmi z sąsiedztwa) ma całkiem sporo. W ciekawy sposób jest tu zaznaczona rola ojca - zapracowanego, ale jednocześnie wzbudzającego poczucie bezpieczeństwa, gotowego wysłuchać i pomagać rozwiązywać dziecięce dylematy, pełnego pomysłów (np. męska wyprawa). Co mnie uderza w tej książce, to jakaś szczególna... czystość. Janek i Jędrek to zwykli chłopcy, czasem rozrabiający, czasem strzelający focha, ale jednocześnie tak bardzo radośni i ciekawi świata, jak potrafią być te dzieci, które czują się bezpieczne i kochane, które nie doświadczyły zła czy przemocy (przypomina się od razu wcześniej wspomniany na blogu Tim Guenard), w których świat nie zniszczył dziecięcej wrażliwości. I oby takimi mogły zostać jak najdłużej.

Joanna M. Ryguła, Mama, tata i nas czworo, Fundacja Nasza Przyszłość, Szczecinek 2010.

niedziela, 7 lipca 2013

W najbliższym czasie nie grozi mi lewitacja

Ostatnia książka, którą wrzucam przed wyjazdem. Swego czasu polecała ją Karmelowa Mama, więc postanowiłam sprawdzić, z czym to się je. A raczej pije.
Filiżanka herbaty to zbiór krótkich opowiadań z życia zapracowanej mamy gromadki dzieci. Doprawdy, trzeba mieć anielską cierpliwość i prawdziwy zmysł organizacyjny: Jeśli przerwę pracę, by nalać Stephenowi soku, zanim wyjdę z kuchni, będę musiała wytrzeć stół. Tam znajdzie mnie Kateri i poprosi, bym nawlekła jej igłę albo zeszyła jej ostatni projekt krawiecki. Eamon zapyta, jakie literki są w słowie "stawonóg", nagle przypomnę sobie, że zostawiłam powieszone pranie, a kiedy będę szła, żeby zdjąć koszulki i poskładać skarpety do pary, obudzi się niemowlę, będzie miało brudną pieluszkę i zrzędliwy nastrój. (...) Hałas jest częścią dzieciństwa, tak jak i nieporządek. Pomnóżcie jedno hałaśliwe z natury dziecko przez sześć, dodajcie kilka sprzeczek, dzwoniący telefon i jedną czy dwie elektroniczne zabawki, a będziecie mieli ostateczne zamieszanie.
A jednak, mimo wielu obowiązków i zmęczenia z autorki bije ciepło, poczucie humoru i przede wszystkim ogromna wdzięczność - za dar życia męża, dzieci, za to, że są jedyne w swoim rodzaju, za to, że dzięki nim można świetnie zwalczać wszelki egoizm i perfekcjonizm. Być może - jak żartobliwie mawia Danielle - w najbliższym czasie nie grozi jej lewitacja, a modlitwie daleko będzie od wszelkiej wzniosłości i kontemplacji - jednak jest pewna, że właśnie w tym zabieganiu pełni wolę Bożą. A to najważniejsze.

Danielle Bean, Filiżanka herbaty, DW Rafael, Kraków 2006.

sobota, 6 lipca 2013

Silniejszy od nienawiści

Tę książkę też kilka lat temu dostałam od sióstr karmelitanek... i przeczytałam ją jednym tchem podczas powrotnej podróży autobusem. Lektura wciąga tym bardziej, że z każdym jej rozdziałem pojawia się więcej nadziei. Początkowo wydaje się, że w życiu Tima gorzej już być nie może - jako dziecko okrutnie bity, potem przerzucany od zakładu do zakładu, doświadczający przemocy w poprawczaku (z którego zresztą ucieka), żyjąc na ulicach Paryża wchodzi w świat przestępczy. Aby przeżyć, musi stać się twardy. Ta skorupa zostaje powoli rozbijana - Bóg posyła ludzi, którzy okazują mu zaufanie (sędzina), a przede wszystkim bezinteresowną miłość (o. Thomas Philippe i niepełnosprawni z Arki). Dziewiątego sierpnia wieczorem Fréderic zbliża się do mnie przed kolacją na fotelu na kółkach. W jego oczach dostrzegam radosne iskierki. Podjeżdża i wsuwa w moją stronę, tak jak tylko potrafi, swoimi ściągniętymi, skrzyżowanymi ramionami kartkę papieru. To list składający się z pięciu linijek. Oto, co tak gwałtownie wystukiwał. Pięć linijek męczącego wystukiwania, dwa dni jazdy tam i z powrotem na fotelu, dwa dni maksymalnego skupienia.
Pięć linijek po to, by złożyć mi życzenia urodzinowe. Pięć linijek miłości. Pierwszy prezent urodzinowy, jaki dostałem w życiu. (...)
Chowam się w sobie na widok tego podarunku. Fréderic zaskoczył mnie. Jego gest ominął moją gardę. Zachowuję się jak rak, bronię się przed nieprzewidzianym wtargnięciem miłości. Jestem wściekły, bo coś dostałem, a sam nic nie dałem. Tego nie lubię (...).
Wielu ludzi sądzi, że należałoby wyeliminować Frédericów. Dziękuję Bogu, że jemu udało się uniknąć ograniczającego prawa wymyślonego przez ludzi cieszących się dobrym zdrowiem. Jednak Fréderic, chociaż ma tylko szesnaście lat i "spieprzone życie", jak uważają niektórzy, zrozumiał to, co najważniejsze: bezinteresowną miłość, wysiłek i hojność. Dla mnie jest to przykład życia. Ten podarunek rzuca mnie na kolana. Patrzę na ten list, na te pięć linijek miłości. Oczy zachodzą mgłą, drapie mnie w gardle, złość ustępuje miejsca łzom. Płaczę jak dziecko. Moje życie właśnie się zmieniło.
Uzdrowienie jest powolnym procesem, autor przyznaje, że nieraz nie było i nie jest łatwo. Jednak dzięki doświadczeniu przebaczenia i miłości Boga Ojca był w stanie przebaczyć tym, którzy go zranili, a także samemu sobie. Założył szczęśliwą rodzinę. Dziś z żoną i czwórką dzieci mieszka w Lourdes.
Boję się tylko tego, że nie będę dość mocno kochał. (...) Dziś biję się o to, by być dobrym ojcem, dobrym mężem i dobrym synem... Boga Ojca.

Tim Guénard, Silniejszy od nienawiści, Znak, Kraków 2003

czwartek, 4 lipca 2013

Nie moja bajka...

Słyszałam już kilka lat temu o tej książce. W końcu doszłam do wniosku: "Od czego jest biblioteka!". Kiedy jednak zobaczyłam te niemal 600 stron, trochę się stropiłam. Oczywiście, szanujący się mol książkowy przeczyta wszystko, łącznie z reklamami na budynkach, butelkami od kosmetyków w łazience i instrukcją hamulca bezpieczeństwa w pociągu...
Autorka opisuje ciekawą postać. Marta, zapalona pani architekt, ukończyła już 31 lat, ale nie założyła rodziny. Wydaje się być osobą stabilną, silną, swoistym parasolem ochronnym dla osób o słabszej psychice. Tymczasem podejmuje pewne decyzje - może nawet wbrew sobie - które powodują jej ukryte cierpienie. Marta nie jest wierząca - a przynajmniej jej stan wiary nie przekłada się na praktyki religijne. Jej wybory pochodzą raczej z wewnętrznego poczucia sprawiedliwości, z prawości serca. I ta prawość zostaje w końcu nagrodzona, Marta odzyskuje w jakiś sposób to wszystko, co wolała wypuścić z rąk. Jak mówi jeden z bohaterów: Ludzie na ogół chwalą się tym, co w życiu zdobyli, co mają, ale przecież człowiek w pełni posiada tylko to, co rozdał.
A jednak czegoś mi brakowało w tej książce - i to nie tylko większej zwartości fabuły. Wydarzenia toczą się w latach 60. XX wieku. Teoretycznie. Właściwie wskazuje na to informacja, że w 1940 roku bohaterka skończyła 10 lat, poza tym obraz szpitala i używanie telefonów stacjonarnych. Ale czy to rzeczywiście Polska z lat 60.? Biuro projektów, którego kierownik zachowuje się jak współczesny właściciel firmy? Wysyłanie dziecka to do Anglii, to do Holandii? Zero problemów z zaopatrzeniem w produkty podstawowej potrzeby? Już powieści Małgorzaty Musierowicz są bardziej realistyczne - chociaż "Jeżycjada" ma w sobie coś z baśni, która zawsze dobrze się kończy. Oczywiście, być może wyidealizowanie świata przedstawionego było zabiegiem celowym - ale, niestety, powieść na tym traci.

Lidia Witek, Wybór Marty, Promic, Warszawa 2012

środa, 3 lipca 2013

Antymiągwa

Bardzo się cieszę, że od dłuższego już czasu ojcowie jezuici mówią o jednym ze swoich świętych trochę inaczej. Przez lata robiono z niego cukierkową, nierealną postać - a przecież co jak co, ale akurat jemu do miągwy było daleko. Mowa oczywiście o św. Staszku Kostce, chłopaku, który wiedział, czego chciał, który nie lękał się sprzeciwu ojca, rodzeństwa, przyjaciół, który stawiał czoła przeciwnościom (nawet jeśli trzeba było przejść kilka tysięcy kilometrów wzdłuż górskich szczytów).
Ojciec Wysogląd swój przekaz kieruje do młodych (zresztą inspiracją dla stworzenia komiksu były Ignacjańskie Dni Młodzieży). Jednocześnie umieszcza historię Staszka i Pawła (jego brata) we współczesnej scenerii (stylistyka mangi, zarys dużego, dwudziestowiecznego miasta, dyskoteka, motory, samochody, komputery, współczesne stroje bohaterów...), wskazując, że dylematy, które towarzyszyły chłopcom w XVI wieku, są nadal aktualne. Wyjazd z małej miejscowości (i przy okazji wyrwanie się spod ojcowskiej kontroli - co niejednokrotnie przecież kończy się tak, jak u Pawła, czyli rzuceniem w wir rozrywek), relacje z rówieśnikami, pierwsza miłość, ale i dojrzewanie do innego powołania, stosunki z osobami obojętnymi bądź też wrogo nastawionymi do wiary, podejmowanie decyzji i przyjmowanie ich konsekwencji. Może pewne obrazy mogą drażnić (nie wiedzieć czemu, wszyscy przełożeni występują z papierosem w ręku... czy chodziło o skojarzenie z mafiosem?), zresztą manga ma - jakby to nazwać - mocną kreskę, ale jestem ciekawa, jak odbierają ten komiks młodzi. Czy trafia do nich przesłanie, jakie założył autor komiksu - aby podobnie jak jego bohater mieli pragnienia i nie bali się ich realizować?

o. Przemysław Wysogląd SJ, K.O.S.T.K.A., WAM, Kraków 2011

niedziela, 30 czerwca 2013

Prawdziwych przyjaciół poznaje się...

Czasem tak jest, że patrzy się na okładkę i coś w niej pociąga, a potem okazuje się, że to bardzo dobra książka. Tak było i tym razem. Rut Moabitka, krewna Boga to zapis konferencji, wygłoszonych przez bpa Grzegorza Rysia podczas XXIII Pieszej Pielgrzymki Krakowskiej. Biskup Ryś, interpretując Księgę Rut, wskazuje, że jest to księga opowiadająca przede wszystkim o wiernej i bezinteresownej miłości.
Taką miłością kocha przede wszystkim Bóg - Ten, który pozwala doświadczyć konsekwencji grzechu, ale i wziąć w obronę słabych, a nawet znieść ustanowione przez siebie prawa, aby nagrodzić dobroć i czystość serca, to On wreszcie potrafi wyprowadzić błogosławieństwo z najtrudniejszych historii życiowych. Bóg jest naszym obrońcą, ponieważ poczuwa się do pokrewieństwa z nami. Robi to z potrzeby serca (...). Nie dlatego nas broni, że ma w tym interes; nie dlatego nas pomści, że na tym zyska; On jest poruszony więzami pokrewieństwa z nami. Musi wziąć nas w obronę, bo jest naszym krewnym. To już nie jest Bóg prawa. To już nie jest tylko Bóg przykazań, Bóg przymierza...
Wierną, bezinteresowną miłością kocha bohaterka Księgi, Rut (jej imię znaczy zresztą "przyjaciółka"). Decyduje się pozostać przy swojej owdowiałej teściowej: Nie nalegaj, abym ciebie zostawiła i dalej za tobą nie szła. Bo gdziekolwiek pójdziesz, ja pójdę, gdziekolwiek będziesz mieszkać, ja będę mieszkać, twój lud będzie moim ludem i twój Bóg będzie moim Bogiem. Gdzie ty umrzesz, tam i ja umrę i tam będę pogrzebana. Niechaj mnie Pan dotknie i jeszcze doda, jeżeli nie śmierć tylko rozłączy mnie z tobą. Tak naprawdę wie dobrze, że Izraelici są wrogo nastawieni do Moabitów, że przyszłość dwóch samotnych kobiet w tamtych czasach rysuje się w czarnych barwach, że mogłaby - tak jak radzi jej Noemi - wrócić do swojej rodziny. Ale - jak to powie później św. Jan Ewangelista - prawdziwa miłość usuwa lęk.
Czystą i bezinteresowną miłością potrafi kochać także Booz. To on rozumie, że przykazania nie zostały ustanowione dla samych przykazań, ale dla obrony najsłabszych (dlatego widząc ubogą Rut, zbierającą kłosy za żniwiarzami, uczula swoje sługi, aby jej nie odganiali, a nawet dyskretnie podrzucali jej lepsze kłosy - bo prawo mówiło, aby w trakcie żniw nie zbierać wszystkiego do ostatka właśnie ze względu na tych, którzy nic nie mają). To on jest gotów przyjąć  na siebie wypełnienie obowiązku lewiratu, czyli wykupu ubogich krewnych - mimo że, jak zwraca mu uwagę jeden z kuzynów, nic na tym nie zyska, a wręcz straci.
Rut i Booz to pradziadkowie króla Dawida. Czy może dziwić, że stał się on tak wielkim przyjacielem Boga, skoro czystej i bezinteresownej miłości uczył się na ich kolanach?

bp Grzegorz Ryś, Rut Moabitka, krewna Boga, eSPe, Kraków 2013.

czwartek, 27 czerwca 2013

Z bliźnim się można zabliźnić

Bracia z Bronksu to - lekko stylizowana na Kwiatki św. Franciszka - opowieść o Franciszkanach Odnowy, posługujących w miejscach, które stały się symbolem przemocy i ubóstwa (nie tylko materialnego). Szaleńcy Boży (Pan Bóg posługuje się wariatami), do końca ufający Bożej Opatrzności (jak choćby w sprawie zakupu domu dla ubogich... za dolara), sami niejednokrotnie mający za sobą bardzo trudną przeszłość (zob. np. opowieści braci Marcusa i Francisa), wychodzą do tych, którzy nie potrafili (nie chcieli?) odnaleźć się w społeczeństwie: bezdomnych, prostytutek, narkomanów, chorych psychicznie, trudnej młodzieży. I choć czasem zakonnicy mają wrażenie, że nie do końca potrafią kochać swoich ubogich, to jednak oni nazywają ich inaczej: to więcej niż bracia. Interpretując ikonę krzyża z kościoła św. Damiana - Chrystusa, wzywającego pod swój krzyż każdego, kto czuje się słaby, mały, poniżony - bracia pokazują, gdzie jest Źródło owego szaleństwa miłości.
Wszystkim wahającym się, tkwiącym w grzęzawiskach miasta Chrystus wydaje się mówić: "Nie bójcie się. Przyjdźcie do Mnie, jestem cichy i pokornego serca. Przyjdźcie, wy, ubodzy, maluczcy, wy wszyscy, którzy płaczecie. Ja wam dam odpoczynek i pocieszenie".
Tłum różnobarwny, pochwycony przez krzyż, skąpany w świetle chwały.
Stopniowo ta rzesza ludzi wchodzi we fresk miłości i współczucia. zastyga i sama staje się żywą ikoną na wieczność.
Z ran Zmartwychwstałego, z Jego stóp, z Jego dłoni, z Jego przebitego boku wypływają źródła wody żywej. Świetlista fala zalewa ulice, spływa wzdłuż fasad. Pod tym zdrojem błogosławieństwa miasto jaśnieje nowym blaskiem...

Luc Adrian, Bracia z Bronksu, Serafin, Kraków 2009.

sobota, 22 czerwca 2013

Idzie wiosna

Ostatnie dni, żeby zgłosić się na Przystanek Jezus (zapisuj się, kto może!). W zeszłym roku byłam na - poprzedzającym to wydarzenie - Kongresie Nowej Ewangelizacji i od tej pory na Przystanek mnie ciągnie. Może kiedyś wreszcie wyruszę. Nigdy tam nie byłam, zupełnie nie czuję się na siłach - ale jeśli to jest pragnienie od Boga, to wcale się nie zdziwię, jeśli za rok, dwa wsiądę w pociąg do Kostrzyna.
Sam Kongres był wydarzeniem niezwykłym. Pokazał, że Bóg może posłużyć się tym, co małe, pozornie bezsilne. Ciekawe było zestawienie najpierw głosu socjologów, którzy przedstawiali sytuację Kościoła w liczbach - może nie zawsze radosną - i biskupów, którzy mówili o nim z punktu widzenia osób, które chcą tworzyć wspólnotę z Bogiem i z ludźmi. Dane liczbowe: katolików w naszym kraju jest 96%, z czego 40% chodzi w niedzielę do kościoła, 15% przystępuje do komunii świętej, 8% jest w ruchach czy wspólnotach (pół miliona), z czego tylko 4% twierdzi, że jest aktywnych. Ale w grupach dzielenia mogliśmy się przekonać, co Pan Bóg robi przez te parę procent: rekolekcje charyzmatyczne, kerygmatyczne, młodzieżowe, ewangelizacja środowisk twórczych, warsztaty dla katechetów, ewangelizacja uliczna, działalność wydawnicza, koncerty itd... Wiele osób podczas Kongresu mogło na nowo rozradować się swoją wiarą i zapalić do ewangelizacji.
Jednym z zaproszonych gości był właśnie bp Grzegorz Ryś, człowiek wielkiego intelektu, ale i wielkiego serca. Dlatego byłam ciekawa wywiadu z nim - i nie zawiodłam się. Biskup przedstawia Kościół jako wspólnotę wiernych - ma też doświadczenie prowadzenia różnorakich wspólnot czy uczestniczenia w ich spotkaniach. Wspólnota jest dla niego miejscem wzrostu dla chrześcijanina, środowiskiem wiary, które go umacnia, ale i weryfikuje (jak można zobaczyć w trzech cytowanych świadectwach, będących swoistym przerywnikiem między tematami wywiadu). Za słowa o wspólnotach dla osób niepełnosprawnych, posługujących w stylu Arki Jeana Vaniera, mogłabym go ozłocić:
K. S.: Vanier podkreślał też często, że do tej pory ludzie Kościoła wychodzili do niepełnosprawnych z intencją, "żeby ich ubogacić". Vanier tę relację odwraca, stawia ją na głowie...
G. R.: Na nogach! Wszystko stało na głowie, a on postawił to na nogi. [pogrubienie moje]
Nowe ruchy w Kościele są nie tylko dla świeckich, którzy chcieliby głębiej przeżywać swoją wiarę, ale może nawet przede wszystkim dla kapłanów. Sam wcześniej, zanim zostałem biskupem, nigdzie poza ruchami nie miałem wrażenia, że słucha się mnie tak intensywnie (...). Dla kontrastu opowiem, jak niegdyś głosiłem kazania pasyjne dla kleryków (...). Doświadczenie zupełnie niezapomniane. Wchodzisz na ambonę i widzisz trzysta par oczu, a w każdej czytasz: "No, zobaczymy, czy masz coś do powiedzenia" (...). Głosząc im Słowo, trzeba naprawdę stanąć na wysokości zadania, żeby odkryli, że to nie żadne ćwiczenia z homiletyki, że właśnie przeżywamy coś istotnego w wierze. Stoimy, i ja, i oni, wobec Słowa skierowanego do nas. Albo każdy z nas znajdzie na nie odpowiedź, albo je odrzuci.
Najważniejsza jest bowiem dla bpa Rysia odpowiedź człowieka na Słowo, którym jest Chrystus. Dlatego własnie przypomina o nieustannej potrzebie nawrócenia, modlitwy oraz o obowiązku ewangelizacji, konkretnych działaniach, zarówno we wspólnotach, jak i w parafiach. Zwraca też uwagę, aby nie oczekiwać łatwych owoców. Wskazuje na potrzebę równowagi pomiędzy Urzędem Nauczycielskim Kościoła (z prawdziwą zresztą fascynacją potrafi przytaczać i  interpretować dokumenty teologiczne) a działaniem charyzmatycznym.
Kościelna wiosna to spotkanie z człowiekiem żywej wiary, kierującym czytelnika na jedną Osobę. Jedyne, czego się boję, to własnych grzechów. I możliwego zgorszenia. Tego się boję. Ale znam też lekarstwo. Więcej: Lekarza!

bp Grzegorz Ryś, Krystyna Strączek, Kościelna wiosna, Znak, Kraków 2013.

A na koniec coś przyjemnego dla ucha - hymn zeszłorocznego Przystanku Jezus: