Kiedyś był przewodnikiem pielgrzymki, ale potem szpital go przeorał. Gdy wracał, brat pomagał mu wejść na pierwsze piętro.
- Ciągle nie mogę uwierzyć, że mam takie sflaczałe nogi! - śmieje się tylko.
Pomogło mu podanie osocza, raz i drugi. Kiedy kroplówka musiała się sączyć przez kilka godzin, patrzył na mały krzyż wiszący na ścianie. "Robiłem adorację Krzyża i odmawiałem brewiarz z komórki".
A potem, kiedy zrobiło się już lepiej, chodził od pacjenta do pacjenta, rozmawiał, dzielił się opłatkiem. Czasem siostry mówiły: "Proszę księdza, niech ksiądz pójdzie... tam ktoś umiera". Szedł i udzielał ostatniego namaszczenia. Kiedy jego współlokator, starszy pan, żałował, że musi w święta siedzieć w szpitalu, aby go rozśmieszyć, przeliczał skład szpitalnej kolacji tak, by wyszło 12 potraw.
Dzisiaj siedzi, pije kawę, je chrusty i opowiada. Dziękując Bogu, że mógł być w tym czasie w szpitalu, bo był tam potrzebny. "Boże, dziękuję ci za moje kapłaństwo!..."
Kątem oka sprawdzamy, czy mimo słusznej wagi nie unosi się wraz z krzesłem w ekstazie jak, nie przymierzając, św. Jan od Krzyża.
Dn 3,23-24
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz