sobota, 5 listopada 2016

Kobiety z traktorów - wysiadka!


Nasza wspólnota organizowała rekolekcje, kolejne w tym roku. To dla mnie czas wzmożonej pracy przy organizacji, a potem już na miejscu. Oprócz konferencji i części warsztatowej były także wieczorne adoracje, które są zawsze wytchnieniem. Nieraz mam na nich wrażenie, że wreszcie spuszczam powietrze, wreszcie jestem sobą. Tak było i teraz - piątkowa adoracja, napięcie zeszło, zaczęłam nawet pociągać nosem i w tym momencie koleżanka ze wspólnoty, świeży narybek, kładzie mi rękę na ramieniu, jak to się zwykle robi przy modlitwie wstawienniczej. No więc ja... się usuwam. A potem klaruję jej na FB, żeby tak nie robiła, bo się rozsypię, a przecież nie mogę. Wyłączam kompa i się zastanawiam, co ja jej za głupoty piszę. Od kiedy to przed Bogiem - bo przecież mówimy o adoracji, modlitwie - muszę być silna? Wiadomo, że się nie będę rozklejać przy kolegach z pracy, nie będę zarzucać przyjaciół niekończącym się narzekaniem, sama sobie też nie będę robić krzywdy, nakręcając się na coś, co się nie zmienia. Ale przed Nim naprawdę nie muszę zakładać masek.
Tedy potem, kiedy na rekolekcjach przychodził czas na modlitwę wstawienniczą, już nie oponowałam, już mówiłam Bogu, o co się rozchodzi. I chociaż sytuacje zewnętrzne są niezmienione (ostatecznie nie minął jeszcze miesiąc), to mam pokój. Dużo większy. I przeświadczenie, że będzie dobrze, bo Bóg ogarnia. Ja nie muszę.



1 komentarz: