Słyszałam już kilka lat temu o tej książce. W końcu doszłam do wniosku: "Od czego jest biblioteka!". Kiedy jednak zobaczyłam te niemal 600 stron, trochę się stropiłam. Oczywiście, szanujący się mol książkowy przeczyta wszystko, łącznie z reklamami na budynkach, butelkami od kosmetyków w łazience i instrukcją hamulca bezpieczeństwa w pociągu...
Autorka opisuje ciekawą postać. Marta, zapalona pani architekt, ukończyła już 31 lat, ale nie założyła rodziny. Wydaje się być osobą stabilną, silną, swoistym parasolem ochronnym dla osób o słabszej psychice. Tymczasem podejmuje pewne decyzje - może nawet wbrew sobie - które powodują jej ukryte cierpienie. Marta nie jest wierząca - a przynajmniej jej stan wiary nie przekłada się na praktyki religijne. Jej wybory pochodzą raczej z wewnętrznego poczucia sprawiedliwości, z prawości serca. I ta prawość zostaje w końcu nagrodzona, Marta odzyskuje w jakiś sposób to wszystko, co wolała wypuścić z rąk. Jak mówi jeden z bohaterów: Ludzie na ogół chwalą się tym, co w życiu zdobyli, co mają, ale przecież człowiek w pełni posiada tylko to, co rozdał.
A jednak czegoś mi brakowało w tej książce - i to nie tylko większej zwartości fabuły. Wydarzenia toczą się w latach 60. XX wieku. Teoretycznie. Właściwie wskazuje na to informacja, że w 1940 roku bohaterka skończyła 10 lat, poza tym obraz szpitala i używanie telefonów stacjonarnych. Ale czy to rzeczywiście Polska z lat 60.? Biuro projektów, którego kierownik zachowuje się jak współczesny właściciel firmy? Wysyłanie dziecka to do Anglii, to do Holandii? Zero problemów z zaopatrzeniem w produkty podstawowej potrzeby? Już powieści Małgorzaty Musierowicz są bardziej realistyczne - chociaż "Jeżycjada" ma w sobie coś z baśni, która zawsze dobrze się kończy. Oczywiście, być może wyidealizowanie świata przedstawionego było zabiegiem celowym - ale, niestety, powieść na tym traci.
Lidia Witek, Wybór Marty, Promic, Warszawa 2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz